spirityouall
I co ja mam począć z Bobbym McFerrinem? Z liczącej sobie 20 płyt jego dyskografii z ochotą, ale niezbyt często, wracam zaledwie do dwóch „Circle Songs” i znacznie wcześniejszej „The Voice”. Nie ruszają mnie jakoś przesadnie duety z Chickiem Coreą czy Yo Yomą. Nie potrafię już także zachęcić samego siebie do odwiedzania go na koncertach, nie ważne czy są to koncerty z Chopinem w tle czy cyrkowo kabaretowe występy z Grupą Mozarta, Anną Marią Jopek, Orkiestrą z Chmielnej czy po prostu jego regularne „live performances”. Za każdym razem dostaję na tych koncertach to samo. Nie inaczej zresztą jest z płytami.Ale też wiem doskonale, że McFerrinowskie „to samo” jest czymś zupełnie innym niż „to samo” innych śpiewaków. Mc Ferrin to człowiek tak bardzo wypełniony muzyką, że potrafi każdy muzyczny szmonces zamienić w muzyczną perełkę. Tak więc gdy pojawia się anons o jego nowej płycie to mimo woli nadstawiam uszu. Tak stało się też i z jego najnowszym dziełem „spirityouall” tym bardziej, że jest to album w jego dyskografii wyjątkowy.Dlaczego? Ano dlatego, że krążkiem tym sięga do postaci w jego życiu bardzo ważnej, a mianowicie do osoby ojca. A ojciec to była również niezwykle ważna postać w całej afroamerykańskiej kulturze muzycznej. Jako pierwszy czarnoskóry śpiewak zatrudniony został w słynnej Mertoplitan Opera i to nie w charakterze szatniarza, ale solisty w Aidzie Giuseppe Verdiego. Co jednak szczególnie ważne nie dostał się tam w skutek politycznych decyzji o równouprawnieniu obywateli czarnoskórych, ale w drodze castingu, który po prostu wygrał. To było w roku 1958. Od tamtego momentu przez następne trzy sezony zaśpiewał jeszcze główne role w kolejnych dziesięciu operach. Tata Bobby’ego Mc Ferrina zanim trafił na deski MET był śpiewakiem gospel i do tej części jego artystycznego życia syn odwołuje się ze szczególną atencją.Ale nie łudźmy się, nie spotkamy tu tradycyjnego gospel, nie doświadczymy najczarniejszego bluesa z Delty, ani też nie dostaniemy wykładu o wyższości muzyki afro amerykańskiej nad innymi. I, żeby było jasne nie zażyjemy też muzyki głosu McFerrina jako instrumentu, przynajmniej w takiej dawce jak na „Circle SOngs” czy „Vocabularies”. Dostaniemy za to piosenki z tekstem. Rozpędzone „Jericho” z uroczą wokalną improwizacją scatem, mariaż bluesa i country w „Fix Me Jesus”, słynny Negro spirituals „Wade In The Water” jako jazzującą piosenkę ze steel gitar i akordeonem w roli głównej oraz „I Shall Be Relesed”, który tutaj jest zwiewną soulową niemal balladą i jako taki może przyprawić fanów Dylana o kompletne osłupienie. No i zagrane jest to wyśmienicie. W gronie gości przewija się Gil Goldstein – nie pierwszy już raz współpracujący z McFerinem pianista i akordeonista, Ali Jackson – na perkusji i Larry Grenadier, których naszym czytelnikom nie trzeba przedstawiać oraz tak, tak Esperanza Spalding z kontrabasem w dłoni i przy mikrofonie.No i co ja mam począć z Bobby McFerrinem? Nie wpisze mi się ta płyta do zbioru szczególnie lubianych i granych, ale kiedy w końcu zabrzmi nie wyłączę jej na pewno.
Everytime; Swing Low; Joshua; Fix Me Jesus; Woe; I Shall Be Released; Whole World; Gracious; 25:15; Wade; Glory; Jesus Makes It Good; Rest/Yes, Indeed
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.