Last Desert
Liberty Ellman – gitarzysta, którego kompetencje, wiedza i muzyczna uważność jawi się jako unikalna w skali światowej. To znaczy świat tak nich myśli i od ponad ćwierci wieku nie tylko uważnie przygląda się Ellmanowskich działaniom artystycznym, ale także chętnie je podziwia i docenia. U nas Liberty to praktycznie no name man, któremu łacnie przypiąć łatkę jazzowego dziwadełka.
Nie zmienia tego ani jego wieloletni akces do zespołu ZOOID wielkiego Henry’ego Threadgilla, ani kolaboracje z Nicole Mitchell, Snowy Egret wspaniałej pianistki i kompozytorki Myry Melford czy działania z popularnym u nas Vijayem Iyerem ani nawet udział w pracach zespołu Village Rhythms Band Joe Lovano. Toteż, kiedy Marcin Olak zapraszał Liberty’ego Ellmana do wspólnego projektu pokazanego na jednym z ostatnich Jazz Jamboree, zainteresowanie publiczności było dość umiarkowane, a dziennikarskiej braci jakoś specjalnie nie poruszyło, że tak naprawdę to właśnie ten projekt był jednym z najciekawszych przedsięwzięć podjętych przez organizatorów imprezy.
Nie pomaga popularności nowojorskiego gitarzysty także jego nienachlane uczestnictwo w rynku fonograficznym. Ellman wydaje rzadko, a Last Desert jest jego piątym w karierze, a czwartym w katalogu Pi Recordings albumem. Jak na niemal ćwierć wieku to częstotliwość nie jest przesadnie imponująca. A gdy dołożyć to tego fakt, że oficyna Setha Rosnera od dawna w ogóle nie jest reprezentowana na naszym ryneczku to raczej między bajki można włożyć myśl, że kiedyś status gitarzysty Ellmana choć na milimetr zbliży się do statusu, jakim cieszy miedzy Bugiem a Odrą ot choćby Marek Napiórkowski.
I może to wcale nie tak źle. Od dawna wiadomo, że puls ciekawej i pobudzającej wyobraźnię muzyki z jazzowym rodowodem bije gdzie indziej niż diagnozy większości krajowych opowiadaczy. I gdy ktoś chce wiedzieć co się dzieje to z naszych papierowych źródeł się tego raczej nie dowie. W zespole Elmana mamy jednak kilka postaci, które mogły obić się o uszy: Steve Lehman na saksofonie altowym, Jonathan Finlayson na trąbce, Stephan Crump na kontrabasie, Damion Reid za zestawem perkusyjnym. Jest także w moim odczuciu kluczowy w tej konfiguracji członek zespołu, ale niestety podzielający u nas los tzw. no name mana, tubista Jose Davila. Taaak, Davila, uznany sideman mający na koncie pracę z Rayem Charlesem z jednej strony z Lawrencem Butchem Morrisem i Andrew Hillem z drugiej, a także działalność w szeregach takich orkiestr jak American Symphony i New York City Opera wydaje się zarówno rytmicznym, jak i brzmieniowym rdzeniem Ellmanowskiego bandu, choć w istocie, w sprawach rytmu dzieli obowiązki zarówno z Crumpem jak i Reidem. A jednak osobność brzmienia cała formacja sądzę zawdzięcza w szczególności pochodzącemu z Peurto Rico wirtuozowi. W jakiś magiczny sposób rozbija on dosadność dość typowej w sumie pracy sekcji rytmicznej, a jego gra stanowi pomost pomiędzy nią a rozimprowizowaną pierwszą linią solistów (Ellman, Lehman, FInlayson). W efekcie muzyka Ellmana nabiera tego rodzaju odrębności, jaką w formie pełnego rozkwitu możemy doświadczać w Threadgilowskim ZOOID. Rzecz jasna porównywanie obydwu formacji tak po prostu jeden do jednego byłoby sporym nadużyciem i fakt, że zarówno Ellman jak i Davila to stali współpracownicy Threadgilla nie jest dostatecznym usprawiedliwieniem. Nie mniej ten Threadgillowski stempel wydaje mi się intuicyjnie obecny i wyraźnie wyczuwalny.
Prawdą sądzę jest jednak także, że kiedy Ellman staje już na czele własnych zespołów proponuje muzykę bardzo własną i w ogromnej mierze odrębną. Jest w niej też liderem bezwzględnie, choć zdecydowanie nie ostentacyjnie panującym nad całością. Jest solistą, ale nie efekciarzem uciekającym się do tanich gitarowych sztuczek. Erudytą, a nie cyrkowym sklejaczem patentów popisującym przed słuchaczem cepeliowatm retrofusion. I pewnie właśnie dlatego, że w cały proces twórczy naturalnie wprzęgnięta jest jego ogromna erudycja oraz niepośledni intelekt, ma do zaoferowania muzykę bogatą, wyrafinowaną, nieoczywistą a jednocześnie pozbawioną zarówno bufonady, jak i fałszywej skromności. Niewielu gitarzystów potrafi się na to zdobyć. Niewielu też chce to zrobić. Za rogiem bowiem czai się gig, oczekiwanie fame’u i obietnica hajsu, a to pokusy silne jak mało co.
1. The Sip, 2. Last Desert I, 3. Last Desert II, 4. Rubber Flowers, 5. Portals, 6. Doppler, 7. Liquid
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.