Eric Harland - modern drummer
Modern Drummer. Nowoczesny perkusista. Kto to taki? Jakie musi mieć cechy, aby dostać takie miano? Czy musi umieć grać wszystko i dawać temu codziennie dowody? Biegać od zespołu jazzowego do rockowego, flirtować z muzyką POP, radzić sobie równie dobrze z energetycznym funkiem, jak z malowaniem muzycznej przestrzeni niezliczoną ilością kolorów? A może nowoczesny perkusista, to człowiek gruntowanie wykształcony, traktujący oczywiście perkusję jako swój główny instrument, ale jak potrzeba, to zasiadający za klawiaturą fortepianu, rozumiejący niuanse kompozycji, śmiało buszujący po zakamarkach wyrafinowanych harmonii? Może to właśnie ktoś, kto słyszy wszystko, co dzieje się w zespole, i nie tracąc z oczu rytmicznego szkieletu całości, z rozmachem i muzykalnością wchodzi w relacje z każdym innym muzykiem w bandzie?
Zapewne każdy będzie miał w tej kwestii swój pomysł na perkusistę nowoczesnego. Faktem jednak pozostaje, że w historii jazzu takich modern drummers było wielu, kilku z nich zapisało się złotymi nutami w historii gatunku. To szacowne grono, co jakiś czas powiększa się o kolejną postać. Być może na początku XXI wieku uosobieniem jego jest Eric Harland człowiek, którego nazwisko widzimy w składach tak wielu najświetniejszych formacji światowego jazzu, że aż strach.
Pomimo, że nie jest to najszczęśliwsze dla tekstów około muzycznych, to jednak w tym miejscu czas zacząć wyliczankę. Ostatecznie przecież właśnie skala nawiązanych trwałych kolaboracji bywa, co prawda nie jedynym, ale jednak istotnym i silnie przemawiającym do wyobraźni wyznacznikiem pozycji muzyka w świecie muzyków. Zacznijmy od Betty Carter. Akompaniował jej do samego końca i sam ten czas uważa za szczególnie ważny, nauczył go czegoś, z czego Harland znany i podziwiany jest nieustannie, a mianowicie „orchestral approach to drumset”. Co to znaczy? Zapewne chodzi tu właśnie o to słyszenie całości zdarzeń muzycznych, w których bierze udział, dar reagowania i wchodzenia w interakcję z innymi, niekoniecznie tylko z członkami sekcji rytmicznej, ale także solistami, bycie wszędzie, gdzie dzieją się intrygujące dźwięki. Oprócz Betty Carter byli też inni. Wynton Marsalis zachęcił go do wyjazdu do Nowego Jorku i do rozwijania tam swoich talentów. Nie inaczej zrobił Terence Blanchard, a Joe Henderson po prostu zaprosił go, jeszcze jako młodzieńca, na wspólne trasy koncertowe. Jako sideman Eric Harland zagrał chyba ze wszystkimi, a jeśli nie ze wszystkimi, to tylko dlatego, że nieustannie zapchany grafik zobowiązań uniemożliwiał mu przyjęcie każdej nadchodzącej propozycji grania. Tym bardziej, że ubiegali się o niego naprawdę poważni jazzowi gracze. Ot, choćby McCoy Tyner, który zapytany kiedyś o Harlanda wprost rozpływał się w zachwytach. Trochę mniej wylewny był Charles Lloyd, ale biorąc pod uwagę, że to właśnie Harland zajął na wiele lat miejsce w jego najnowszym kwartecie, i to nie tylko podczas koncertowych tras, ale i w zaciszu studiów nagraniowych, świadczy najlepiej o jego kompetencjach i muzykalności.
Do 2012 roku był też Harland częścią słynnej i potężnej orkiestry San Francisco Jazz Collective. Razem z nimi nagrał słynne albumy poświęcone twórczości Horace’a Silvera, Steviego Wondera, McCoya Tynera, Wayne’a Shortera, Theloniousa Monka, Herbiego Hancocka czy Johna Coltrane’a, co czyni go drummerem najdłużej zasiadającym za zestawem perkusyjnym w całej historii tego wspaniałego przedsięwzięcia, jakim jest SF Jazz Collective.
Już tylko ten wykaz osiągnięć, a wcale nie jest to koniec, mógłby sugerować, że mamy do czynienia z cudownym dzieckiem jazzowej perkusji. Owszem, może i tak można byłoby nazwać Erica Harlanda, ale nie oznacza to wcale, że jego życie od samego początku usłane było różami, naszpikowane wspaniałymi propozycjami koncertowymi i niekończącym się pasmem sukcesów. Dzieciństwo Erica to nie była bajka. W szkole kłopoty z rówieśnikami, bo gdy jako nastolatek osiąga się imponującą wagę 380 funtów (ponad 170 kg), to nie jest trudno stać się celem ataków kolegów. W domu także nie było całkiem różowo, i to z powodu mamy, która jako głęboko religijna osoba podczas narodzin Erica podobno doznała wizji wyraźnie mówiącej, że jej latorośl, to wcielenie mesjasza. Co gorsza, potwierdzili to kaznodzieje voodoo, u których szukała potwierdzenia swoich przeczuć. Nie będzie więc szczególnym nadużyciem stwierdzenie, że to kim jest Eric Harland dzisiaj, i nie mam tu na myśli tylko jego muzycznych osiągnięć, ale także mentalną siłę jako człowieka po prostu, zawdzięcza muzyce. W znacznej mierze muzyce Coltrane’a. To z nim i jego słynną „A Love Supreme” Harland rozpoczynał muzyczną drogę, odgrywając zarówno dźwięk po dźwięku natchnioną partię perkusji Elvina Jonesa, ale także próbując w jej obrębie odnaleźć swój własny głos. Tych perkusyjnych fascynacji było całkiem sporo. W gronie idoli znaleźli się Jack Dejohnette, Jeff „Tain” Watts, Dave Weckl i Steve Gadd, których w dzieciństwie, a może i do dziś, uważa za jednych z najbardziej muzykalnych drummerów.
Był więc Eric w młodości człowiekiem, który musiał nieco więcej czasu poświęcić, aby odnaleźć swoje miejsce na świecie i nie dać się światu zjeść. Z walki tej wyszedł w końcu obronną ręką, ale nie odbyło się to bez zawirowań. Kiedy Wynton Marsalis namawiał go do opuszczenie rodzinnego Texasu, aby pobierać dalsze nauki w Nowym Jorku, Harland sugestii uległ. W poczet studentów Manhattan School of Music dostał się rzecz jasna w cuglach z pełnym stypendium w kieszeni. W tym czasie jednak podjął się też drakońskiej diety, zrzucił znakomitą większość swojej wagowej nadwyżki, co z kolei doprowadziło do znacznego wyczerpania. Studia więc przerwał i powrócił w rodzinne strony, by podładować nadwątlone psychiczne i fizyczne baterie. Nie położył się jednak w wygodnym łóżku i nie przeczekał gorszego czasu. Rozpoczął za to studia na wydziale teologii w Houston Baptist University i nawet dosłużył się w hierarchii więcej niż szeregowej pozycji.
Ku naszej uciesze jednak do muzyki powrócił i dzisiaj zalicza się do grona najważniejszych drummerów całej nowoczesnej jazzowej sceny. Down Beat zalicza go do ścisłego grona wybitnych perkusyjnych mistrzów. A on sam nie tylko na stałe grywa z dwoma superkwartetami. Jednym, złożonym z gwiazd młodszego pokolenia, znanym jako James Farm razem z Mattem Penemannem na kontrabasie, Aaronem Parksem na fortepianie i Joshu’ą Redmanem na saksofonach oraz u Dave’a Hollanda w projekcie Prism, zabezpieczając rytmiczną flankę gitarzyście Robinowi Eubanksowi i mistrzowi akustycznych i elektrycznych klawiatur Craigowi Tabornowi.
Ale nie ulegajmy wrażeniu, że napięty harmonogram koncertów i prac sesyjnych wyczerpuje Harlandową aktywność. Jakby tego było mało, jakimś niezwykłym zrządzeniem losu, wciąż znajduje czas, by pokazać się też jako lider własnych zespołów. I chyba byłoby całkiem miłe móc posłuchać go z jego własną grupą VOYAGER, która co prawda wydała do tej pory zaledwie dwie płyty („Voyager: Live By Night” i „Vipassana”), ale za to składa się z kwiatu dzisiejszej jazzowej sceny USA. Jest tam Walter Smith III i Harish Raghavan, których mam nadzieję pamiętamy z koncertów z zespołami Ambrose’a Akinmusire’a, jest Taylor Eigisti – pianista, mający dziś zdecydowanie swój czas na amerykańskiej scenie jazzowej, jest też w końcu też Julian Lage, kto wie czy nie najjaśniejsza postać gitarowego jazzu za Oceanem.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.