Uwodzić jak Duke! Dziś 125 urodziny Duke'a Ellingtona!
„Skąd bierzesz pomysły?” - spytał poważnym głosem poważny i przylizany prowadzący program telewizyjny, dziennikarz. „Pomysły? O, mam miliony snów...nic innego nie robię, tylko śnię” - odpowiedział zza klawiatury pianina Duke Ellington. „Widziałem też, że grasz na pianinie” - nie dawał za wygraną dziennikarz. Odpowiedź Duke'a nie była tą odpowiedzią, na którą czekał i którą chciałby przekazać swoim widzom. Odpowiedź nie była wyczerpująca. Konkrety, konkrety! „Gra na pianinie? Nie, nie, nie...to nie jest gra na pianinie, to śnienie...”
Duke był uparty, ale trudno było oczekiwać czegoś innego. Był uparty całą swoją karierę, dlaczego miałby przestać teraz i tutaj? Ale nigdy nie był na tyle uparty, żeby nie próbować przekonać niedowiarków do swojej racji. Jakby uchylając drzwi do swojego tajemnicznego i pełnego cudów gabinetu, Duke zaczął przebiegać delikatnie po klawiaturze, naciskając od niechcenia rozleniwione klawisze. Ciche akordy grane bardzo powoli, jakby donikąd nie zmierzały. Ellington nie zamierzał się spieszyć, a to przecież telewizja i każda sekunda jest na wagę złota. Kiwnięciem głowy zaprosił do wspólnego śnienia kontrabasistę, który do tej chwili przyglądał się cicho rozmowie dwóch starszych panów. Duke musiał robić wrażenie. Samym wyglądem. Należał do tego rodzaju ludzi, których po prostu nie da się zignorować. Postawny, z twarzą ozdobioną szarmanckim wąsikiem i zaczesanymi do tyłu włosami. Konrabas grał bardzo nieśmiało, jakby zawstydzony obecnością wielkiego mistrza, ale udawało mu się podbijać delikatne, pluszowe akordy grane przez pianistę. Nadchodzi sen, powieki robią się ciężkie. „Nic innego nie robię, tylko śnię”. Nie warto spierać się z Ellingtonem, wie co mówi. To najprawdziwszy sen, bardziej autentyczny niż ten którego doświadcza się w nocy, gdy po prostu ciało się wyłącza.
Myślę, że nie będzie przesadą napisanie, że Ellington to najważniejszy jazzowy kompozytor i lider, który dowodził swoim fenomenalnym zespołem niemal pięćdziesiąt lat. Muzyczna kariera Duke'a to historia wzlotów i upadków, jak zwykle. Nawet tak wielka osobistość miała momenty głębokich wątpliwości i
zniechęcenia. Bywało, że był po prostu przez publiczność nie chciany, uznany za „dziadka”. Mimo licznych trudności, orkiestra Duke'a Ellingtona właściwie nie przestawała być w trasie koncertowej, a jej lider bez przerwy pracował nad ulepszaniem już i tak doskonałego. Ellington zrewolucjozował komponowanie jako proces – pisał z myślą o swoich muzykach: ich charakterach, mocnych stronach i ułomnościach. Przygotowywane przez niego partie były każda dla konkretnego człowieka - dzięki temu pod jego wodzą mogły rozwijać się tuziny młodych talentów, które później odchodziły od swojego mistrza by rozpocząć pracę na własną rękę. Jak dzieci, dobrze przygotowane do dorosłego życia przez ojca. Ellington przez cały ten czas w dodatku nagrywał (między innymi muzykę filmową, np. do „Anatomii morderstwa” Otto Premingera) pozostawiając po sobie ogromny materiał, do dziś pozostający niewyczerpanym źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń muzyków.
Duke miał w życiu sporo szczęścia – znacznie więcej niż wielu jego kolegów z branży. Jego ojciec pracował jako lokaj w Białym Domu, dzięki czemu w domu państwa Ellingtonów żyło się zupełnie nieźle. Duke dorastał w dostatku, od najmłodszych lat pobierając lekcje gry na fortepianie. Gdy osiągnął wiek poważniejszy, co w jego wypadku oznaczało 17 lat, podjął decyzję, o tym jak wyglądać ma jego życie. Odpuścił szkołę i całkowicie poświęcił się swojej pasji muzyczej grając w zespole Washingtonians. Po okresie gry w stolicy, zespół przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie udało mu się uzyskać stały angaż w jednym z klubów przy Times Square. Washingtonians rośli w siłę i popularność, przybywało również muzyków – coraz silniejszy stawał się też pianista, który zaczął przejmować kontrolę nad grupą. W 1927 roku zespół Ellingtona zameldował się w harlemowskim Cotton Clubie i zagościł tam aż na trzy lata. W tym czasie uzyskał ogólnokrajową sławę dzięki popularnym transmisjom radiowym na żywo z prosto z klubu. Nagle słuchała go cała Ameryka. Duke Ellinton był na ustach wszystkich. Wiosną 1934 roku Ellinton Orchestra wyruszyła w swoją pierwszą, dużą trasę. Ruszając, pianista nie podejrzewał chyba,
że z podróży właściwie nigdy nie wróci do domu. Orkiestra koncertowała bez przerwy właściwie przez ponad czterdzieści lat, aż do jedynej rzeczy, która mogła ją zatrzymać – śmierci lidera. Wiosną 34' nic nie zapowiadało takiego rozwoju wypadków – muzycy mieli nadzieję na osiągnięcie umiarkowanego sukcesu. Los był dla nich łaskawszy – Ellington sypał utworami jak z rękawa, a każdy kolejny okazywał się wielkim przebojem, nuconym od „salonów” aż po bary.
Muzyka Duke'a była po prostu piękna. Trudno dobrać do niej odpowiedni przymiotnik, zamknąć ją w jakimś niejasnym słowie. To na takie okazje skonstrowano pojęcie „Piękna” przez duże „P”. Po prostu.
Słuchać Duke'a Ellingtona to jak znajdować się w idealnym świecie. W miejscu w którym wszystko się udaje a każdy wybór okazuje się najwłaściwszym. Słuchać muzyki Duke'a to jak podrywać piękną kobietę i być przy tym zupełnie zrelaksowany, swobodny i czarujący. Używać wyłącznie właściwych słów, właściwych linijek, właściwych gestów. Tajemniczo mówić idealnie tyle ile potrzeba, wystarczająco wiele, by zaintrygować, wystarczająca mało, by nie przedobrzyć. To balansowanie na linie – przeciwstawianie się niebezpieczeństwu z gracją i pogodną obojętnością. Każdy krok jest właściwy i naturalny. W tej ellingtonowskiej idylii nie ma miejsca na zakłopotanie obecnością pięknej kobiety, uciekania spojrzeniem w podłogę czy lekkiego zacinania się przy wypowiadaniu niepewnych kwestii. Wszystko co się mówi jest lekkie i trafia zawsze celu, porusza właściwe struny. To świat w którym da się uwieść kobietę ewidentnie z wyższej ligi. Bez problemu, na luzie. Sama pewność siebie i czar wystarczą. Można ją również po bogartowsku porzucić oczarowaną. Tak, żeby nie wiedziała, co się właśnie stało i dlaczego. To sekret Duke'a.
Dziennikarz wiercił się nerwowo w swoim fotelu a nogawka podwinęła mu się wysoko, eksponując przerażająco podciągnięte czarne skarpety. Musiał myśleć sobie: „Co za marnotrawstwo czasu antenowego. To nie jest telewizja! To nie jest rozrywka!” A Elligton uśmiechał się krzywo, kreśląc kolejne zwiewne figury i cichym głosem, którym czyta się dziecku bajkę na dobranoc pytał spikera: „Widzisz? Sen”
Jednak z końcem II wojny światowej, skończył się również złoty czas swingu. Muzycy i publiczność przenosili się z wystawnych sal do ciasnych, zadymionych piwnic. Duke był zmęczony, czuł się już staro. Nie bardzo mógł sobie znaleźć miejsce w nowym ładzie. Ledwo udawało mu się utrzymać zespół, coraz częściej musiał przekonywać swoich muzyków do pozostania. Atmosfera się psuła, entuzjazm gasł. Co gorsza, gasło również zainteresowanie publiczności. Nowy styl uprawiania muzyki, królujący w Nowym Jorku sprawiał, że szybko zapominano o epoce big-bandów. Ellington stawał się archaiczny i niebezpiecznie prędko zbliżał się do lamusa. Kobiety Duke'a nadal były czarujące, nadal eleganckie i miały długie rzęsy, ale stawały się szybko matkami i babciami. Nie starczało im pary w walce z młodszymi, skoczniejszymi i bardziej rozwiązłymi konkurentkami.
Musiał prowokować wydarzenia. Nigdy chyba nie czekał na natchnienie, na mistyczną wizję, która miałaby przynieść oświecenie. To on cały czas wykonywał pierwszy krok. Łapał się niekonwencjonalnych metod. Często podchodził do jednego z saksofonistów i opowiadał szeptem, co opowiada na jego temat
trębacz. Później podchodził do trębacza i wspólnie spiskowali przeciwko saksofoniście. Wszystko to, by następnie zbudować utwór na przeplatającej się solach i walce saksofonu z trąbką. Takimi sposobami udawało mu się wydobywać ze skłóconego zespołu siłę brzmienia, która dawała iluzję jedności. Takich sztuczek musiał się chwytać. Niegdyś urodzony uwodziciel, któremu czarowanie przychodziło naturalnie i bez trudu musiał uciekać się nagle do drugorzędnych zagrywek.
W świecie Ellingtona najważniejsza była muzyka i dopóki ona brzmiała jak trzeba, nie interesowało go kto ile wypił, z kim spał i czy przyszedł na koncert trzeźwy. Dopóki mógł zagrać, mógłby nawet słaniać się na nogach. Jednak gdy zespół musiał zniżyć się do grania na małomiasteczkowych piknikach, Ellington postawiony został przed prawdziwym problemem. Łatwość i swoboda z jaką niegdyś pracował odeszły w niepamięć. Nigdy nie potrzebował bardzo wysilać się nad kompozycją, nie starał się przymusowo olśniewać. To przychodziło samo z siebie, jak u prawdziwego uwodziciela. Z taką bezczelnością napisał całe „Mood Indigo”, czekając aż jego matka skończy gotować mu obiad. Do napisania „Solitude” potrzebował ledwie piętnastuminutowej przejażdżki taksówką. Wystarczało mu kilkanaście minut na oczarowanie. Ten czas się skończył, Duke'owi posiwiały włosy, skóra twarzy nieco obwisła a ciało straciło sprężystość. Teraz musiał się napracować, napocić, namęczyć żeby osiągnąć efekt. A i to nie zawsze wystarczało. Świat, który zbudował, zniknął. Czar kobiet rozpłynął się, ciała okazały się coraz mniej pociągające a flirty wymuszone i przewidywalne.
Gdy przyjechał do Newport, 7. lipca 1956 roku, widmo rozpadu zespołu zaglądało pianiście głęboko w oczy. Chyba wszyscy myśleli, że będzie to pożegnalny występ. Pierwszy set wypadł słabiutko. Poniekąd dlatego, że część muzyków po prostu nie dotarła na występ, po cichu akceptując koniec grupy i myślami będąc już przy swoich indywidualnych karierach. Nie wzbudziwszy większego entuzjazmu widowni, Ellington zszedł ze sceny zawiedziony. Przeczekał występy kilku innych artystów i wrócił na drugi set w towarzystwie tych muzyków, którzy jeszcze zostali w okolicy i chcieli grać. Panowało ogólne zniechęcenie.
Ale pianista nie tracił nadziei. Miał jeszcze asa w rękawie - długą suitę złożoną z utworów ”Festival Junction”, „Blues To Be There” i „Newport Up”. To była ostatnia deska ratunku, tak piękna i złożona kompozycja nie mogła nie zrobić wrażenia na publiczności. Po prostu musiała poderwać ich z miejsc, jeśli nie to, to już nic nie zadziała. A jednak nie poderwała. Oczywiście, całość została nagrodzona zasłużonymi brawami ale do ekstaz było daleko. Koniec - nie wypaliło. Nawet as w rękawie na nic się nie przydał. Trzeba było odpuścić. Kiedy zaloty nie przynoszą żadnych efektów przez tak długi czas, chyba wypada uznać porażkę i żyć dalej. Na zamknięcie koncertu Ellington zapowiedział „wyciągniemy teraz z szafy kilka staroci z 38'” i zaintonował „Diminuendo in Blue” połączone z „Crescendo in Blue” a saksofonista Paul Gonsalves pewnie już ziewał z nudów na myśl o czekającym go solo. Paul musiał się nudzić widząc zobojętnienie publiczności i swoich kolegów. Jeszcze tylko kilka minut i będzie po wszystkim, będzie mógł zająć się czym chce, pojechać do Nowego Jorku, założyć jakiś sympatyczny kwartet, grać be-bop, muzykę współczesności, w małych, zadymionych klubach w Harlemie. Będzie wspaniale.
Nic nie zapowiadało przełomu. Melodia płynęła sennie i przyjemnie ale część widowni zaczęła się już zbierać. Było późno, trzeba było jeszcze zdążyć zjeść kolację a tu, ze strony Ellingtona, nie czekało ich już nic więcej. Sala zaczęła powoli pustoszeć. To musiało podziałać na Gonsalvesa jeszcze bardziej deprymująco a zbliżała się jego partia do zagrania.
I wtedy, niespodziewanie, jedna z tych ellingtonowskich kobiet zmaterializowała się pod sceną. Jakby muzyka Duke'a była tak silna, że dała radę nabrać rzeczywistych kształtów. I to nie byle jakich, bo kształtów Elaine Anderson, młodej, atrakcyjnej blondynki, która zaczęła żywiołowo tańczyć pod sceną unosząc wysoko nogi, podrywając za sobą resztę publiczności. Nawiązał się dialog między Gonsalvesem a tańczącą dziewczyną. Jedna z kobiet Duke'a przyszła go zbawić. Elaine Anderson uratowała jego reputację, zespół i karierę; skierowała ją w nowym kierunku.
Anderson tańczyła, tłum szalał na widok tak prawdziwej manifestacji uczucia wobec muzyki, Gonsalves wypruwał sobie żyły a Ellington tylko trącał akordy,
nakręcając jeszcze saksofonistę okrzykami „Come on, Paul! Dig it!”. Utwór zamienił się w niesamowity konkurs wytrzymałości między saksofonistą a tańczącą pod sceną dziewczyną. Uwodzili się nawzajem. Gonsalves wycieńczony upadł na krzesło bez tchu. Ci, którzy wyszli z koncertu, teraz prędko na niego wracali. Duke był zadowolony. Nie mógł jeszcze spodziewać się tego, co miało nastąpić – swojej twarzy na okładce magazynu „Time”, nowego kontraktu z wytwórnią Columbia (w momencie koncertu w Newport zespół nie miał nawet wydawcy) czy tego, jak dobrze będzie sprzedawała się płyta z nagraniem koncertu (dziś absolutny klasyk). Nie miał czasu o tym myśleć. Gonsalves nie zdążył jeszcze dojść do siebie, było o wiele za wcześnie żeby myśleć o biznesie, kiedy sztuka znów dokonała cudu w jego obecności. Musiał się jeszcze ponapawać. W sztuce ellingtonowskiego zdobywania nie o zdobycie chodzi a o zdobywanie. Trzeba uwodzić powoli i nienachalnie, dając samemu sobie szansę, by nacieszyć się eterycznym czarem. Póki co, Ellington podziwiał urodę dawno nie widzianej kochanki. Nic się nie zmieniła, była dokłądnie taka jaką ją pamiętał sprzed lat. Newport zostało zdobyte, uwiedzione i całkowicie rozkochane.
Tego wieczoru zespół Ellingtona bisował jeszcze cztery razy.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.