Pat

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Pat Metheny jest jednym z największych gitarzystów jazzowych, to nie ulega wątpliwości. Stworzył własny, rozpoznawalny styl, nagrał płyty, które inspirowały całe rzesze muzyków, ma oddanych fanów na całym świecie.

Większość improwizujących gitarzystów przyznaje się do tego, że w pewnym momencie mistrz był dla nich wzorcem brzmienia, frazowania… i jednocześnie pułapką, bo styl Metheny’ego jest tak rozpoznawalny, mocny i wyrazisty, że naprawdę trudno znaleźć równowagę pomiędzy inspiracją a kopiowaniem. W jakimś sensie w tę pułapkę wpada sam artysta, bo nie da się ukryć, że jego kolejne płyty są… no cóż, są do siebie podobne.

Pod względem brzmienia, melodyki i harmonii dostajemy to samo, do czego w latach osiemdziesiątych gitarzysta przyzwyczaił nas na płytach Pat Metheny Group. Doprawdy, trudno mieć do artysty pretensje o to, że gra swoje, że mówi językiem, który przecież sam stworzył – choć przyznaję, że czasem mam niedosyt. Przecież to już znam, co dalej? Pamiętam, z jaką ciekawością czekałem na Secret Story – przecież to zupełnie nowy aparat wykonawczy, może zagra inaczej, może coś nowego? Potem Orchestrion – cóż za ciekawy pomysł, może teraz będzie inaczej, tym bardziej, że Metheny w wywiadach mówił, że inspiracją do powstania tego projektu były jego występy z Electric Counterpoint Reicha… No cóż, z jakiegoś powodu artysta pozostał konsekwentny. Bardzo konsekwentny.

Teraz mam przed sobą dwie najnowsze płyty Metheny'ego, Road To The Sun i Side Eye NYC. O tym, że Metheny pracuje nad tym pierwszym, dowiedziałem bodajże trzy lata temu, kiedy Los Angeles Guitar Quartet ogłosił na swoim Twitterze, że wielki jazzman zaczął dla nich coś pisać. Przyznaję, że byłem zaciekawiony. Kwartet gitarowy to dość specyficzny aparat wykonawczy, o jednolitej barwie i nieoczywistych możliwościach wyrazowych. Gitara klasyczna jakościowo różni się od instrumentów, na których gra Metheny, ma inne możliwości wyrazowe. I nawet, jeśli to niuanse, to przecież zakładałem, że kompozytor będzie świadomy tego, na jak odmienne instrumentarium pisze… Krótko mówiąc miałem nadzieję, że ta sytuacja wybije Metheny’ego ze strefy komfortu i będzie w równym stopniu zaskakująca dla niego, co dla słuchaczy.

 

Warto tu wspomnieć, że świat gitarzystów klasycznych i ich repertuar to dość hermetyczna przestrzeń, i może nie od rzeczy byłoby naszkicować, w jakim kontekście zaistniała płyta Road To The Sun i nowe kompozycje Metheny’ego. Otóż gitarzyści klasyczni, podobnie jak w zasadzie wszyscy muzycy grający muzykę skomponowaną, nade wszystko cenią kunszt wykonawcy. Najwyżej cenione są te utwory, które pozwalają gitarzyście zaprezentować sprawność i szybkość gry, a wszystkie nietypowe sposoby wydobycia dźwięku, jak efekty perkusyjne, preparacje, przestrojenia instrumentu, dodatkowo podnoszą atrakcyjność repertuaru. To oczywiście uproszczenie, ale nie tak duże, jak mogłoby się wydawać. Oprócz tego utworów oryginalnie pisanych na kameralne zespoły gitarowe wcale nie ma tak dużo. Poza tym, jeśli porównać tę literaturę choćby z rzeczami dedykowanym choćby kwartetom smyczkowym, okazuje się, że kameralistyka gitarowa jest raczej zachowawcza... Choć warto zauważyć, że współcześnie powstające kompozycje na gitarę są po prostu dobre, coraz ciekawsze i odważniejsze. Utwory Belinattiego, Dyensa, Brouwera, Bogdanovica, Domeniconiego czy choćby znakomite prace Marka Pasiecznego ustawiają naprawdę wysoko poprzeczkę dla każdego piszącego na na gitary klasyczne. Kompozytorzy wypracowali nowoczesny, oryginalny język muzyczny, pozwalający dostrzec we współczesnej muzyce pisanej na gitarę klasyczną nową jakość. I w tym kontekście pojawiają się kompozycje Methenyego – dobre, ładne, melodyjne… i zachowawcze, przewidywalne. I bardzo Metheny’owskie. Z jednej strony trudno mieć o to pretensje, przecież to muzyka Pata, i nie ma nic złego w tym, że trochę przypomina Secret Story, Map Of The World, Orchestrion, The Way Up… Choć przyznaję, że miałem nadzieję na jakieś nowe otwarcie, na zaskoczenie. Tym bardziej, że współcześni kompozytorzy piszą na gitarę odważniej, ciekawiej, zresztą nawet nawiązują do muzyki Pata – ale idą dalej, próbują jakoś to rozwijać! Po prostu od Metheny’ego – kompozytora chciałoby się oczekiwać więcej.

Sięgam po drugi album – co za ulga! Po utworze otwierającym płytę, przywołującym najlepsze utwory zagrane przez PMG, wchodzimy w kameralną, klubową przestrzeń. Metheny po prostu gra. Gra pięknie, naturalnie, organicznie, świetnie. Nie stara się być wielkim kompozytorem, nie wyznacza nowych horyzontów, na nic się nie sili, nie napina – po prostu gra na gitarze, jest znakomitym gitarzystą. Bawi się każdym dźwiękiem, układa piękne, organiczne melodie – i to jest bardzo dobre. Tak dobre, że zapętlam Side Eye, słucham jeszcze raz, i jeszcze. Nie, to też nie jest odkrywczy album, ale w tym kontekście to w ogóle nie ma znaczenia. To świetna, koncertowa płyta; bezpretensjonalna, prosta, fajna, jedna z moich ulubionych pozycji wśród nowszych nagrań gitarzysty.

Słucham Side Eye NYC i zastanawiam się, jak dobrze jest czasem odpuścić. I że czasem naprawdę mniej znaczy więcej.