Najsłynniejszy koncert jazzowy świata zorganizowała 17-latka
1 400 widzów, 1 pianista, 0 nut. Rzadko kiedy bywa to przepis na udany koncert. Wyjątkiem jest ten, który 24 stycznia 1975 roku odbył się w gmachu opery w Kolonii. 29-letni amerykański pianista jazzowy Keith Jarrett wszedł na scenę, zasiadł do instrumentu i zaczął grać. Minutę po tym, jak zagrał pierwszy dźwięk, wszyscy na sali wiedzieli, że na scenie dzieje się magia; że właśnie ma miejsce coś bardzo szczególnego i znaczącego. Powiedzieć w kontekście tej płyty "znaczący" to nie powiedzieć prawie nic. To nagranie, zrealizowane za 500 funtów, sprzedało się w przeszło 3,5 milionach egzemplarzy. To najlepiej sprzedający się solowy album w historii jazzu i najlepiej sprzedający się album piano solo w historii muzyki. Przez cały, trwający ponad godzinę, koncert Jarrett improwizował.
Jak relacjonują uczestnicy tego koncertu:
Powinno powstać nowe słowo na improwizajcję, jaką tamtego wieczora wykonał Jarrett. Chyba nigdy wcześniej ani nigdy potem nie widziałem kogoś tak pochłoniętego własną muzyką. To było widać. On był swoją muzyką. To nagranie jest symbolem, nie tylko przez swoje wyniki sprzedaży, ale przez to, co sobą reprezentuje.
Jazzman solista grający w gmachu opery - w owym czasie było to coś bardzo niezwykłego. Było to także przełomowe nagranie dla Keitha Jarretta, choć jego nazwisko i pozycja były już ugruntowane w zespołach Arta Blacky'ego, Charlesa Lloyda czy Milesa Davisa. Choć Jarrett grywał wcześniej improwizowane koncerty solo, to właśnie ten wieczór w Kolonii sprawił, że przykuł on uwagę międzynarodowej publiczności, także tej wcześniej nie zainteresowanej jazzem.
To był także największy koncert jaki w tym czasie zagrał. Dotąd koncertował w dużo mniejszych salach, dla góra kilkuset osób. Prestiżowa sala kolońskiej opery i 1 400 osób na widowni - mówi Vera Brandes, dziś dyrektor działu badań w katedrze muzyki i medycyny w prywatnym uniwersytecie medycznym Paracelsusa w Salzburgu. W roku 1975 była promotorką muzyczną w Kolonii. Koncert koloński był piątą częścią cyklu "Nowy Jazz w Kolonii", a Vera miała wtedy 17 lat.
Tak... Najsłynniejszy koncert jazzowy świata zorganizowała 17-latka, która wcześniej w tej sali słuchała Oscara Petersona.
W latach 70-tych Jarrett opuścił zespół Davisa, by stworzyć własny kwartet. Jego menadżerem był wtedy słynny łowca talentów George Awakian. To on przekonał wydawnictwo Columbia do pracy z Davisem. Teraz chciał przekonać wydawnictwo do podpisania kontraktu z Jarrettem. Wtedy jednak u sterów Columbii zasiadł Clive Davis, który chciał ją prowadzić wedle własnego gustu.
Awakian: Davis chciał w całości skoncentrować się na rynku muzyki popularnej. Na dalszy plan zepchnął wszystkich artystów jazzowych, za wyjątkiem Milesa, w którym widział gwiazdę gatunkowego crossover. Byłem wtedy świadkiem rozmowy Clive'a z Duke'm Ellingtonem: Clive mówi mu: Duke, musimy zmniejszyć twój kontrakt, bo twoje płyty się nie sprzedają. Duke na to: Clive, ja nagrywam płyty - to ty masz je sprzedawać.
Keith nie przejął się zbytnio decyzją wytwórni : jeśli mnie nie chcą, to ja ich też nie chcę. Miał pomysł, który napawał mnie niepokojem. - Chcę zagrać w całości improwizowany koncert solo.
To było spore wyzwanie. Z trudem udało mi się zarezerwować małą scenę w Greenwich Village. Młody facet, nazwiskiem Manfred Eicher, który dopiero co założył wydawnictwo o nazwie ECM, przyjechał specjalnie z Niemiec na ten koncert. Potem podszedł do Keitha i powiedział mu: Wiesz, twój pomysł na granie, na taki koncert, jest tak nietypowy, że chciałbym wydać to w swoim wydawnictwie. To było niemożliwe. Bo Keith właśnie podpisał kontrakt z Impulsem. Pomyślałem jednak, czemu by nie pozwolić mu tego nagrać, skoro Impulse i tak nie chciałby czegoś takiego wydać. Impulse się zgodził, więc Keith mógł nagrać album solo dla ECM.
Tak rozpoczęła się współpraca, która trwa do dziś. Eicher zaprosił Jarretta do Europy. W 1973 roku Keith zagrał koncert w Bremie i Lozannie. Oba te koncerty ukazały się nakładem ECM. Na początek 1975 planowana była trasa Jarretta po Niemczech.
W tym czasie 17-letnia Vera Brandes złapała już jazzowego bakcyla, dzięki jej starszym kolegom, którzy załatwiali jej przepustki za kulisy słynnego festiwalu jazzowego w Berlinie.
Dzięki temu poznałam wielu znakomitych muzyków: Ronny Scott stał się pózniej moim wielkim przyjacielem - to on nauczył mnie angielskiego. Tam też poznałam Eichera. Pewnego razu poszliśmy razem do baru. Wśród nas był Ralph Towner.
Towner, amerykański gitarzysta zespołu Oregon, cieszył się w Niemczech dużą popularnością dzięki jego solo, otwierającym płytę grupy Weather Report - "I sing the body electric".
Gadaliśmy, piliśmy dużo brzoskwiniówki i wtedy pomyślałam, że bardzo chciałabym sprowadzić Ralpha na koncert do Kolonii.
Vera miała ledwie 16 lat gdy rozpoczęła swoją karierę muzycznej promotorki. W marcu 1974 roku koncert Ralpha Townera zainaugurował jej cykl koncertów: Nowy Jazz w Kolonii.
Bilety były wyprzedane, a koncert rejestrowała kolońska rozgłośnia radiowa. To był wielki sukces, więc postanowiłam to kontynuować. Kolejny miał być Keith...
Michael Rosenberg, dziennikarz jazzowy radia WDR: Znam Verę Brandes od samego początku jej kariery jazzowego promotora. Ponieważ była nastolatką, większość ludzi nie traktowała jej zbyt poważnie. Z drugiej strony była bardzo głośna i wypowiadała się w taki sposób, jakby pracowała w tej branży już kilka dekad. Zorganizowała serię koncertów - nie w gmachu Opery, ale na kilku różnych scenach. Nie była to prosta praca, ale Vera mogła liczyć na wierną publiczność - fanów złaknionych jazzu, którego na początku lat 70tych prawie w Kolonii nie było.
Thomas Strodson, odpowiedzialny za booking koncertów wszystkich artystów wytwórni ECM, usłyszał o moich koncertach w Kolonii i zadzwonił, proponując mi występ Keitha Jarretta. Odpowiedziałam: Fantastycznie! Musimy to zrobić i to w najlepszym możliwym miejscu. W Kolonii taką sceną była wtedy sala Opery.
Sala Opery miała jednak swoją renomę. Byle nastolatka nie mogła tak po prostu wynająć jej sobie na koncert jazzowy. Zaproponowano jej godzinę 23:00 w piątek, po skończonym spektaklu repertuarowym. Vera przyjęła tę propozycję i zaczęła pracować nad promocją. Miała do zapełnienia 1 400 krzeseł.
Nazywam się Puna Keito, i choć nie brzmi to bardzo niemiecko, jestem Kolończykiem. Pamiętam kiedy zobaczyłem plakat reklamujący występ Keitha Jarretta w Operze. Pomyślałem, że to musi być coś bardzo specjalnego. Pamiętałem tego pianistę z zespołu Milesa Davisa. Kupiłem bilet.
Najtańszy bilet na ten koncert kosztował 4 marki niemieckie. Na dzisiejsze pieniądze to około 8 złotych. Oczywiste, że za tę cenę bilety rozeszły się w mgnieniu oka. Vera jednak miała z Operą umowę o podziale zysków 70-30%. Jedna trzecia z już i tak niewielkiej kwoty to niezbyt wiele. Szczególnie, gdy trzeba pokryć koszt trasportu Jarretta, który dzień wcześniej grał koncert w Zurychu. Brandes kupiła mu bilet. Okazało się, że Manfred Eicher jeździ razem z nim. Dokupiła więc i drugi bilet. Później dowiedziała się, że panowie spieniężyli te bilety i drogę ze Szwajcarii do Kolonii pokonali starym Renault 4.
Chodziłam po foyer, by zobaczyć kim są ludzie, którzy kupili bilety. Wszędzie był tłum. Czuło się atmosferę jak przed premierą wielkiej opery. Różnica polegała na tym, że ludzie byli inaczej ubrani. Było dużo młodych ludzi, ubranych zupełnie zwyczajnie. W tej przestrzeni było to dość nietypowe. Rozdałam wiele biletów - dziennikarzom z radia, z prasy - tym wszystkim, na których obecności mi zależało. Wszyscy przyszli.
Uczestnicy tego koncertu wspominają:
- Miałem wtedy 20 lat. Dla ludzi takich jak ja, słuchających rocka progresywnego i free jazzu, muzyka kameralna, porównywalna z muzyką współczesną, w tego typy przestrzeni była czymś nowym. Choć teraz jest to powszechne, wtedy pianistyczny koncert solowy był rzadkością, szczególnie w gmachu opery.
- Jego wygląd był bardzo charakterystyczny - fryzura afro, wąsy - młody przystojniak zaczął grać.
- Nie siedział cały czas przy instrumencie. Wstawał - siadał - wstawał - tańczył - mruczał - nucił.
- Wewnętrznie był bardzo skoncentrowany, ale to, co było widać na scenie, było totalną wolnością, autentyczną pasją. To z miejsca ujęło publiczność, a na pewno mnie. Pamiętam jak grał lewą ręką, właściwie medytacyjnie, jak w transie, szczególnie w pierwszej części, te powtarzające się rytmy. To było niezwykłe. A przecież prawą ręką budował te niesamowite, piękne melodie. I oczywiście nie było wiadome dokąd nas swą muzyką zaprowadzi. Dzięki temu miało się poczucie prywatności, intymności - jak podróż z przyjacielem.
Kiedy słuchacze odbywali swoją podróż, nie mieli pojęcia o dramatach, jakie rozegrały się tego dnia kilka godzin wcześniej. Koncert, który w wydaniu płytowym pobił swą popularnością wszelkie rekordy, o mały włos nie został odwołany.
Kiedy przyjechaliśmy w piątek popołudniu do Opery, ludzie odpowiedzialni za spektakl, który miał się odbyć przed naszym koncertem jeszcze nie przyjechali. Na scenie i na widowni paliły się tylko zielone lampki, wskazujące drogę do wyjść ewakuacyjnych. Fortepian stał już na scenie. Keith zagrał kilka dźwięków a potem Eicher zagrał parę nut. Nic nie mówili. Okrążyli kilka razy instrument. Potem znów sprawdzili kilka klawiszy i wreszcie po długim milczeniu Manfred podszedł do mnie i powiedział, że jeśli nie zorganizuję innego fortepianu Keith dzisiaj nie zagra. Zatkało mnie. "- Przecież mówiłeś, że chcesz Bösendorfera!? - Tak, ale nie takiego Bösendorfera.".
Na takim samym Bösendorferze Grand grał na jednym z wcześniejszych koncertów Very Richie Beirach. Kiedy ta chciała wypożyczyć go ponownie, administracja Opery powiedziała jej, że nie ma takiej potrzeby - mają bowiem taki instrument. Instrument miała ustawić na scenie firma transportowa. Ponieważ jednak w budynku nie było nikogo z administracji i było ciemno, wzięli zamiast koncertowego fortepianu, mały kompletnie rozstrojony instrument tej samej marki.
Pedały się zacinały, część klawiszy w ogóle nie działała - nie dało się na nim grać. Ponieważ było ciemno, nie zauważyłam od początku, że to nie ten fortepian. Znalazłam telefon, zaczęłam dzwonić do każdego, kto mógłby dostarczyć na ten wieczór koncertowy fortepian. Wreszcie rozmawiałam z dyrektorem sceny, na której występował Beirach i przekonałam go, by pożyczył mi instrument. Załatwiłam przyjaciół, którzy mieli przepchać fortepian przez miasto do opery. Wtedy jednak odezwał się stroiciel, który powiedział, że jeśli będę jechać z fortepianem przez miasto w deszczu, to nie tylko Keith Jarrett na nim dziś nie zagra, ale nikt inny już nigdy... Ale to właśnie ten stroiciel nas uratował. Nie wiem jak to zrobił, ale pracując przez bite godziny, ze swoim synem naprawili tego małego Bösendorfera, na którym w końcu Jarrett zagrał koncert.
Pierwsze, co mnie zaskoczyło, był instrument. Miałem doskonałe miejsce w samym środku rzędu. Na scenie stał mały fortepian. Na płycie nie słychać, że to tak naprawdę było pół fortepianu. Dziś wszyscy grają na wielkich, 3 metrowych Steinway'ach. Wtedy myślałem: co?! Takie małe pianino?
Kiedy było już jasne, że nie zdobędziemy innego fortepianu, Manfred powiedział bym odwiozła Keitha do hotelu. Nie miałam 18 lat, nie miałam prawa jazdy, ale mój brat prowadził samochód naszego ojca. Zbiegłam po schodach, otworzyłam drzwi auta, w którym Jarrett już siedział i powiedziałam: proszę cię, zagraj... On odpowiedział, dobrze to pamiętam: Zrobię to tylko dla ciebie.
Trzeba zwrócić uwagę na proporcję między niewielkim instrumentem i ogromną salą. Jarrett musiał bardzo mocno, bardzo głośno walić w ten fortepian, by uzyskać taką głośność, by było go słychać na balkonach.
Martin Wieland - realizator większości nagrań dla wytwórni ECM: Mój sprzęt stanowił mały, 6-kanałowy mikser, 2 głośniki i słynny rejestrator firmy Telephunken M5 - w owym czasie jedyny mobilny sprzęt tego typu. Popołudniu zrobiliśmy próbę dźwięku. Wieczorem musieliśmy wszystko zbudować od nowa - bo wcześniej odbywał się spektakl.
Vera Brandes: Nie miałam pojęcia o tym, że ten koncert miał być nagrywany. Zobaczyłam tylko jakieś nieznane mi osoby, które wnoszą coś, co wyglądało jak magnetofon.
Martin Wieland: Miałem tylko dwa mikrofony - Neuman E67 - jeden po lewej, a drugi po prawej stronie - oraz dwa na sznurkach, wchodzące do fortepianu.
Widzowie:
- Jarrett nic nie mówił, tylko grał. Dzięki temu było to jeszcze bardziej intymnie. Czasem tańczył, czasem grał wyprostowany, uderzał w struny.
- Przez cały koncert bardzo rozpraszało mnie zachowanie Jarretta, ruchy jego ciała. Siedziałem bardzo blisko, nigdy wcześniej nie widziałem go na żywo. Nie mieliśmy wtedy nagrań koncertów na video czy dvd. Nigdy nie rozumiałem, co jest takiego bolesnego w graniu akordu C-dur?
- Siedziałem w górnych rzędach. Dla mnie niesamowite było to, że na widowni panowała absolutna cisza. Wszyscy słuchali w skupieniu, a to duża widownia.
Koncert był kompletnie wyprzedany. 1 432 osób na widowni.
Wieland: Myślę, że zainspirował go gmach opery. Było zupełnie ciemno. Gdy stoi się na widowni, nie widać publiczności. To mogło na niego zadziałać. To był kompletnie inny koncert, niż ten z Bremy, który również mixowałem.
Brandes: Chciałam zobaczyć ten koncert z możliwie wielu punktów. Chodziłam. Zmieniałam miejsca. Oczywiście strasznie się denerwowałam. Nie mogłam tak po prostu usiąść i słuchać. Jednak skąd bym nie podglądała, czuć było niezwykłą magię tego wieczoru.
Nagranie z tego koncertu nazwane zostało: Keith Jarrett "The Köln Concert". Wydano je w minimalistycznej okładce, typowej dla wydawnictwa ECM. Zawierała tylko dwie fotografie, autorstwa Wolfganga Frankensteina i mniej niż 80 słów tekstu. Wśród nich nie znalazło się nazwisko Very Brandes.
Kilka miesięcy później zadzwonił do mnie Manfred i powiedział, że postanowili wydać ten koncert na płycie. Bardzo się ucieszyłam. Ale to tyle, co za to dostałam. Nie jestem wymieniona z tyłu okładki, nawet nie usłyszałam słowa "dziękuję".
Jakiś czas temu znalazłam rachunek, jaki otrzymał mój ojciec za nagranie tego koncertu - opiewał na 1 200 marek niemieckich - 2 tysiące złotych - bardzo tanie nagranie.
Album nigdy nie był hitem na listach przebojów. Wieść o nim rozchodziła się pocztą pantoflową - ponad gatunkami, krajami i pokoleniami. Przez długi czas Jarrettowi ciążyła sława sukcesu koncertu kolońskiego. Jak podkreślał, koncert był improwizacją i powinien zniknąć tak szybko, jak się pojawił. Nabywcy płyty wiedzą jednak swoje, uznając to nagranie za pomnik spontaniczności, agresywny i delikatny zarazem.
Keith miał powiedzieć kiedyś, że najchętniej spaliłby wszystkie egzemplarze tej płyty. Zdziwiony tym nie jest krytyk muzyczny Michael Rüsenberg: To rzeczywiście muzyka dość naiwna, nie tak zaawansowana jak to, co gra teraz. Wiele jest tam powtórzeń, nie ma tam nowych pomysłów co minutę czy 5 minut. Z artystycznego punktu widzenia to z pewnością wczesne dzieło. Ale to był dobry koncert.
Keith Jarrett nie byłby w stanie zagrać drugiego takiego koncertu, choć to on sam zagrał wtedy każdą nutę - czy to nie jest niezwykłe?
Ogromna rzesza miłośników koncertu kolońskiego nie musi wcale analizować wpływu, jaki miał on na innych muzyków, a tym bardziej dla tych, którzy tak jak Puna Keito, traktują ten album jako pamiątkę z niezwykłego wieczoru.
Nie chciałem mieć tej płyty. Nie byłem jej w stanie słuchać. Ta muzyka miała na mnie taki wpływ, wywarła tak silne wrażenie, że nie chciałem tego znów poruszać. Dopiero kilka lat temu ośmieliłem się sięgnąć po to nagranie. W pewien sposób poczułem się tak jak wtedy, gdy miałem 20 lat. Kiedy teraz słucham tej muzyki, czuję się jak bym tam był, ale już jako ja, 56-latek.
Buduje to wszystko z każdym następnym krokiem, ale nie wie dokąd zmierza. Słucha sam siebie i tworzy - ma ten zmysł architekta.
Wciąż mam w oczach łzy, gdybym była fortepianem, mogłabym Wam to zaśpiewać.
Artykuł jest tłumaczeniem reportażu radiowego Paula Gambaccini, wyemitowanego na antenie BBC4.
Audycji posłuchać można tutaj http://www.bbc.co.uk/programmes/b0103z8j
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.