Marcin Olak Poczytalny: Hit me!
Słucham Billie Eilish. Przyznaję, mam na półce kilka innych albumów, których chcę posłuchać, na które czekam – ale odwlekam to, czekam na dobry moment. Tymczasem Eilish wślizgnęła się tak trochę poza kolejnością, jakoś przekonała. Na półce czeka między innymi Voices, już się cieszę na te dźwięki, ale chcę mieć dla nich przestrzeń, czas, ciszę. Żeby te głosy wybrzmiały, bo to trochę ponadczasowe, poza namacalnością… Tymczasem Eilish jest tak mocno osadzona w teraz, że aż wkleja się w dźwięki otoczenia. Jakby to wszystko było przewidziane w aranżacji – przejeżdżający autobus, jakaś impreza u sąsiadów… nawet ten koncert z okazji dni dzielnicy. Czy czegoś-tam.
No tak, dni czegoś-tam. Od dwóch dni rozstawiali scenę i nagłośnienie, dziś przyjechały stoiska i foodtrucki. A teraz grają. Dziś same covery. Jutro będzie chyba trochę bardziej autorsko, ale stylistyka cały czas bliska gustom widzów Sylwestra Marzeń. Poszedłem z ciekawości. Takiej trochę zawodowej a trochę zwyczajnej, ludzkiej. Zjadłem frytki, belgijskie. Posłuchałem przez chwilę próby pierwszego zespołu. Polskie przeboje z lat 60ych, taki bigbit. W sumie dość kompetentnie grany, co z tego, skoro jakoś nie przepadam za tym repertuarem… Dobra, luz, to przecież takie piknikowe ma być. Odpuszczam, płynę z prądem. Chłonę atmosferę. Frytki smaczne.
Na wieczorny koncert już nie poszedłem. Zresztą i tak wystarczy, że uchylę okno. A przecież uchylę.
Uchyliłem, gorąco. Czyli z oddali dobiega gwar, szum i Czerwone Gitary. Chyba. Melodie przecież kiedyś słyszałem, jak każdy, ale jakoś wyparłem tytuły i wykonawców, trochę obciach, wypadałoby kojarzyć choćby te największe hity, bo przecież grają te najbardziej znane, a ja, cholera, nic… Dobra, ale chyba z grubsza zarysowałem obraz akustyczny. I teraz w to wszystko wchodzi Billie Eilish, cała na biało. I jakoś to sumuje. Wciąż jest trochę przaśnie, ale to się jakimś cudem odrealnia, pojawia się dystans. Te delikatnie nucone melodie lawirują pomiędzy pozostałymi składnikami dźwiękowego tu-i-teraz. I przeobrażają. W takie postmodernistyczne, synkretyczne coś. Trochę tak sobie wyobrażam dźwięk tła w powieściach Williama Gibsona. Taki niesterylnie nowoczesny, konsekwentnie niespójny, jakimś cudem scalony. Cholerny, wielowymiarowy synkretyzm. Jak zapachy przez foodtruckami, rozpaczliwie walczące o uwagę receprorów przechodzących osób. Wszystkie naraz. Słucham.
Nagle koncert na dniach czegoś-tam się skończył, szum gaśnie. Zostałem z muzyką Billie Eilish. The Greatest brzmi jak kołysanka. Taka beznadziejna, rozpaczliwa. Szeptana do ucha. Żeby odpuścić, nie walczyć, że nie warto… Pozwalam dobrzmieć płycie, jednak bez coverowego tła brzmi fajniej. Jutro posłucham jeszcze raz, na dobrych słuchawkach. Żeby jednak w ciszy, żeby wyłączyć świat, żeby została tylko muzyka. Może wtedy coś zrozumiem? Jakim cudem to wszystko się tak skleiło? I tak poruszyło, choć takie proste? I skąd tyle tego smutku?
Zresztą może tu nie ma nic do rozumienia, może chodzi o to, żeby słuchać, płynąć z prądem, wkleić się w to wszystko… Zresztą chrzanić zmęczenie, nie czekam do rana. Wklejam się. Zakładam słuchawki.
Hit me.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.