Al Di Meola - wunderkind
W 1980 roku światowe i adresowane nie tylko do jazzowej publiczności tournée odbyła trójka genialnych gitarzystów – John McLaughlin, Paco De Lucia i Al Di Meola. W przeciwieństwie do dwóch najpierw wymienionych, Meola nie spędził 10 lat dorosłego życia na żmudnych ćwiczeniach i ciężkich próbach przebicia się na choćby lokalnej scenie. To idealny przykład wunderkinda, cudownego dziecka, który niezwykły talent połączył z twórczą inwencją… a przy tym został obdarzony bardzo szerokim uśmiechem losu.
Tak, warto to zauważyć – starsi mieli gorzej. McLaughlin jeszcze jako licealista opuścił rodzinny dom i pojechał do Manchesteru, a potem Londynu, gdzie raz trafiła mu się fajna fucha, a raz przymierał głodem i szukał pierwszego lepszego zajęcia, czy pierwszej lepszej sesji nagraniowej. Paco nie mógł liczyć na podobnie rockowe atrakcje, ćwiczył flamenkowe wprawki do upadłego, a ładnych parę lat minęło, zanim artystycznie mógł powiedzieć coś innego od tego, co nakazywał surowy, andaluzyjski kanon gitarowy.
Meola, rocznik 1954, nie miał tego problemu. Kiedy wkraczał w wiek młodzieżowy, był już Hendrix, był już Santana, byli już Beatlesi i byli Doorsi. Było też „Bitches Brew” Milesa i całe spektrum innych, pionierskich dla fusion albumów. Ale młody Al był zafascynowany przede wszystkim gitarzystami. Na początku jego idolami byli Tal Farlow i Kenny Burrell… do czasu, kiedy usłyszał Larry’ego Coryella. „Jeździłem autobusem z New Jersey do różnych małych klubów w Greenwich Village, żeby go posłuchać. Gdy tylko dawał koncert w okolicy, zawsze tam byłem”. Fascynacja rozwinęła się w poważnym kierunku, mając 17 lat Di Meola udaje się do prestiżowej, wówczas najważniejszej dla jazzu szkoły wyższej – Berklee College of Music w Bostonie. Tam wkracza w kręgi fusion dołączając do zespołu Barry’ego Milesa, doświadczonego już klawiszowca, który miał już za sobą parę płyt, na których udzielali się równie młodzi Pat Martnio i John Abercrombie. Miles nagrał wówczas m.in. znakomite, bardzo wizjonerskie dla jazzrocka album „White Heat” (1971) i „Scatbird” (1972). Meola nie doczekał jednak albumu Milesa ze swoim udziałem. Przytrafiło mu się coś, o czym zapewne nawet nie marzył.
Przez niecałe 3 lata studiów chłopak musiał się nieźle wyrobić. Nie przeżył jednak takich historii, jak wymienieni wcześniej koledzy po fachu. Miał za ta niesamowity fart. Gdy na początku 1974 roku z elektrycznym wcieleniem Return to Forever rozstawał się pierwszy gitarzysta – Bill Connors – Chick Corea szukał zastępstwa. Kandydatów było paru, ale gdy dostał taśmę z nagraniem Milesa z Meolą, z miejsca go zaprosił na próbę. A Al z miejsca ruszył do Nowego Jorku: „Nie mogłem w to uwierzyć. W 10 minut spakowałem trochę ciuchów, wyszedłem złapać transport do NY i już nigdy więcej nie zobaczyłem swojego mieszkania w Bostonie”. Nie mając na koncie żadnych studyjnych nagrań, żadnych godnych odnotowania prób wybicia się, Al trafia pod skrzydła faceta, który wówczas był już jedną z najważniejszych osobistości młodszego pokolenia jazzmanów. Chick prowadził przecież od dwóch lat Return to Forever, ale jeszcze nie znalazł sposobu, aby wysunąć swój zespół na absolutne podium sceny fusion. A ten sposób miał przyjść już za chwilę, po dołączeniu do składu 19-letniego okularnika z artystycznym zaczesem.
O muzyce RTF nie trzeba wiele opowiadać. Wraz z Alem na pokładzie zespół Corei opuścił surowe rejony z „Hymn to the 7th Galaxy” i zapuścił się do krainy plastycznych dźwięków i kolorowych baśni. Paleta kolorów, jaką Chick był w stanie wydobyć ze swoich syntezatorów, w połączeniu z tłustym, latynosko pobrzmiewającym, ale i wycyzelowanym graniem Meoli otworzyła nowy epizod dla bandu, akcje RTF poszybowały w górę, a LP „Romantic Warrior”, finalne dzieło kwartetu, który zyska sobie miano klasycznego, stało się bestsellerem. Ale jeszcze w 1976 mający 22 lata Meola rozstał się z zespołem… Nie wiem, co było w głowie tego chłopaka, ale jeśli była to odwaga oraz artystyczna pewność siebie, to obie miały gigantyczne rozmiary. Meola co prawda mógł podpatrywać przy pracy najlepszych – Coreę, Clarka i White’a, z których dwaj ostatni nagrywali świetne solowe LP, a na „Venusian Summer” Lenny’ego mógł stanąć gitarą w gitarę do pojedynku na wymiatanie ze swoim herosem, Larrym Coryellem w kawałku „Prince Of The Sea”. Czy taka szkoła wystarczała? Jak się okazało – tak.
W zasadzie już od pierwszego LP Meola rozpoczyna nie pochód, a prawdziwy maraton swojej twórczości. Nie miał już nigdy czasu przystąpić do żadnej grupy, pozwalał sobie tylko na równorzędne kolaboracje i sentymentalne reuniony. A zaczęło się z grubej rury – od płyty „Land Of The Midnight Sun”. Płyty, która z perspektywy czasu wydaje się dość prosta, młodzieńcza właśnie, ale i tak powala swoją nowatorskością i różnorodnością. To nie RTF-bis, to nie podrabianie brzmienia Coryella czy McLaughlina i ich zespołów – to Al Di Meola, nowy rozdział w historii jazz-rocka. Od pierwszego kawałka Al prezentuje swoje nietypowe patenty, motywiki czy kompozycyjny zmysł, zbliżający swoją muzykę w zasadzie w stronę rocka progresywnego.
Po debiutanckim LP rozpoczęło się lawina. Drugie w kolejce było „Elegant Gypsy”, płyta, którą osobiście niezwykle cenię i pomimo pewnej archaiczności brzmienia do dziś jest dla mnie wzorem tego, jak bardzo plastycznie można podejść do komponowania i grania. Prosty motyw na basie w „Flight Over Rio” daje faktyczne złudzenie fruwania, przy delikatności „Midnight Tango” można się rozpłynąć, a przy transcendentnym w swojej akustyczności „Mediterranean Sundance” – odlecieć. Jeśli komuś się wydawało, że jazz-rock to chwilowy wytwór, który skończył się w momencie, gdy kilku wyżej wymienionych panów wyżyło się ultraszybkimi solówkami, przyszedł człowiek, który dorzucił swoje trzy, mocne grosze. Takim mocnym uderzeniem były też kawałki „Race With The Devil On Spanish Highway” czy „Egyptian Danza” z kolejnego albumu „Casino”. Mocnymi nie tylko ze względu na natężenie dźwięku, ale generalnie rockowe, zmierzające w stronę melodyjnego heavy-metalu brzmienie. W 1977 roku Meola dostał nagrodę jak najlepszy gitarzysta jazzowy, za parę lat będzie grał na regularnych rockowych festiwalach, stanie się gwiazdą dla ludzi, którzy jazzu nie słuchają. No i jeszcze ten cudowny epizod z gitarowym trio, które spłodziło nie tylko legendarne, ekwilibrystyczne wręcz, nagrywane na żywo LP „Friday Night in San Francisco”, ale i kapitalne, studyjne „Passion, Grace & Fire”.
Z przerwami na akustyczny tercet, Meola od 1976 od początku stawał się prawdziwym bogiem elektrycznej gitary. Sam zresztą i ten imidż dbał. Wystarczy obejrzeć któryś z dostępnych na YouTubie klipów, chociażby koncert z Berlina z 1978 roku (na scenie jest tam również Włodek Gulgowski). Eleganckie koszule ma cały zespół, a Al błyszczy jeszcze ciemną kamizelką i skórzanymi glam-butami na koturnach. Do tego te zawiadiackie ruchy ramion i bieganie na lewo i prawo. To już nie zestresowany chłopak z RTF, który pilnuje by dobrze zagrać te wszystkie, zawiłe momenty. To przywódca, gitarowy samiec alfa! Zwieńczeniem tego okresu power-fusion była koncertówka „Tour De Force Live”. Ale na koncertach najczęściej znikały charakterystyczne dla jego wczesnych płyt subtelności i detale, zaczęły się pojawiać agresywniejsze patenty – to muzyka coraz bliższa nowym prądom w rocku.
Ostateczne rozstanie z dawnym wizerunkiem i brzmieniem to album „Electric Rendezvous”, dziś w zasadzie intrygującym swoim kiczowatym, ale i mocarnym synth-popowym brzmieniem, które w dużej mierze zapewnił Jan Hammer, oraz „Scenario” – taki tribute-album dla nowych trendów w muzyce, które uosabiają na tej płycie Phil Collins, Tony Levin i Bill Bruford, Jan Hammer oraz sekwenser, któremu nawet został poświęcony jeden utwór i zamieszczony niżej, nieprawdopodobny teledysk.
Dobrego artystę można jednak poznać po tym, kiedy potrafi zerwać z monotonia i dokonać radykalnej zmiany. Mający zadatki na stanie się następcą Jeffa Becka, bycie ucieleśnieniem seksownego gitarzysty Di Meola nie poszedł dalej tą drogą i powiedział „dośc!”… Ok, tak naprawdę to nie wiem, co powiedział, ale z jakiegoś powodu odłożył swój zawadiacki strój do szafy i postanowił zrobić coś tak szalonego, jak… nagrać akustyczną płytę z Airto Moreirą. Brzmi to trochę jak kolaboracja Metheny’ego z Colemanem – przeciętny fan popuka się tylko w czoło. Ale i w tym przypadku efekt był znakomity. „Cielo E Terra” zabiło mnie swoją wrażliwością i delikatnością. Stworzona przez akustyczne gitary, lekkie muśnięcia elektronicznymi efektami i idealnie wpasowane brazylijskie grzechotki Airto tworzą przestrzeń jak z albumów ECM-u czy „Still Life (Talking)” Metheny’ego.
Meola szedł zresztą podobną do Pata drogą. Ciężko powiedzieć, który którym się inspirował, ale pochodzące z 1985 roku „Soaring Through a Dream” to wypisz wymaluj ten styl – łączenie okołojazzowej, elektronicznej muzyki z etnicznymi motywami. To czemu Meola nie wyrósł wówczas na głównego konkurenta Metheny’eo? Może brakowało Alowi wyczucia w tworzeniu tej muzyki, części utworów z płyt „Soaring Through a Dream”, „Tirami- Su” czy „Kiss My Axe” (co za tytuł!) ciężko słuchać bez lekkiego uśmiechu albo pewnej dozy wyrozumiałości dla stylistyki lat 80.
Przełomem okazała się „World Sinfonia” – znakomity mariaż z najładniejszym obliczem gatunku world-music. Meola darował sobie denne syntezatory, wszedł do studia tylko z kompletem gitar akustycznych, dwoma perkusjonalistami, drugim gitarzystą i wirtuozem bandeonu – Dino Saluzzim. To kolejne po „Cielo E Terra” wyciszenie mistrza, która okazało się wyjątkowo płodne. Meola zakochał się w tangu i twórczości Astora Piazzolli, co zaowocowało pięknymi, wirtuozowskimi albumami „Di Meola Plays Piazzola”, ponownie z bandeonem i drugim gitarzystą, czy nagranym parę lat temu „Diabolic Inventions”. Za ten ostatni album, nagrany tylko w duecie z wieloletnim współpracownikiem, przeszkadzajkowiczem Gumbi Ortizem, ma Meola mój wieczysty szacunek. Pozostałe echa tej fascynacji „muzyką świata” słychać zresztą na większości wydanych przez ostatnie 30 lat albumów Meoli (kapitalne „The Grande Passion”), który raz wędruje w rejony Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu, raz gra z węgierskim kwartetem smyczkowym, a raz postanawia zostać solistą w… operze Carmen. Tę otwartość Meoli dobrze podsumowuje zresztą niedawno wydane DVD „Morocco Fantasia”, gdzie do gitar i bandeonu dołączają lokalne instrumenty.
Duch jazz-rockmana nigdy w nim jednak nie zginął. Co jakiś podejmuje raz lepsze, raz gorsze próby powrotu do brzmienia fusion i osadzenia go we współczesnym kontekście. Całkiem przyjemnie wyszło mu to na „Flesh On Flesh” z 2002 r i nagranym 4 lata później „Consequence of Chaos”, choć daleko tej muzyce do mocy, z jaką oddziałują albumy sprzed 40 lat. Ale też pewnie nie taki był zamiar arysty.
W końcu Al Di Meola to twórca sentymentalny, który chętnie wraca do tego, co lubi. Z Paco De Lucia i Johnem McLaughlinem spotkał się ponownie w 1996 roku, kilka lat wcześniej zagrał jako Super Guitar trio z Coryellem i Bireli Lagrenem oraz pod nazwą Rite of the Strings z Jean-Luciem Ponty i Stanleyem Clarkiem. Ostatnio z kolei wzięło go na płacenie długu Beatelsom, których słuchał namiętnie w młodości. Efektem tej pracy jest album „All Your Life”, z którego programem koncertuje od ostaniego roku. Co dalej? To już pewne. Po trwającym już parę lat wyciszeniu w towarzystwie smyków, grzechotek i bandeonów w 2015 Meola urządza trasę pod hasłem „Elegant Gypsy & More”.
Al Di Meola to ciekawy przypadek. Nigdy w życiu nie grał jakiejkolwiek odmiany klasycznego jazzu, a jednak blisko tego gatunku jest kojarzony. Za młodu opanował rewelacyjną, ale jednak przewidywalną i niezaskakującą technikę, która do dziś robi wrażenie. To człowiek, który odnalazł własne, piękne brzmienie i potrafi je równie pięknie wykorzystywać – niezależnie czy w ognistym składzie fusion, grającym tango kameralnym zespole czy w trio ze starymi znajomymi. Graj nam jeszcze 100 lat, Al!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.