Aby muzycznie rozumieć się z innymi, muszę sam porozumieć się ze sobą - czyli słów kilka o autobiografii Mikołaja Trzaski “Wrzeszcz!”
Czytanie muzycznych autobiografii w formie wywiadu-rzeki, które od pewnego już czasu ukazują się za sprawą Wydawnictwa Literackiego, to duża przyjemność. Dzięki nim możemy lepiej poznać bohaterów polskiej sceny i to z pierwszej ręki. Z rozmów wyłaniają się postaci z krwi i kości, które mają swoje przemyślenia, przekonania i rozterki. Dowiadujemy się, co sądzą o swoich współpracownikach, jak odnoszą się do wydarzeń z przeszłości oraz jakie okoliczności towarzyszyły im przy powstawaniu przełomowych nagrań w ich dyskografiach.
Dużą wartością tych rozmów było dla mnie to, że wywiady z muzykami przeprowadzał Rafał Księżyk. Dziennikarz z dużym doświadczeniem, niezwykle osłuchany i o czym miałem okazję przekonać się kilkukrotnie, człowiek potrafiący opowiadać o płytach tym samym kwiecistym językiem, którym posługuje się przy pisaniu recenzji. Autobiografie o Tomaszu Stańce (“Desperado”), Robercie Brylewskim (“Kryzys w Babilonie”) oraz Tymonie Tymańskim (“Ad/Hd”) to były lektury naszpikowane trzymającymi w napięciu opowieściami. Pozwalały także zrozumieć twórczość tych artystów w szerszym kontekście. Mam wrażenie, że bez Księżyka taki efekt byłoby dużo trudniej osiągnąć.
“Wrzeszcz!” to kolejna pozycja z nienazwanej serii wywiadów z muzykami. Cieszy to, że tym razem zdecydowano się porozmawiać z Mikołajem Trzaską, który jest bardzo istotną częścią przemian zachodzących w polskim jazzie i od początku lat 90. przeważnie był zawsze tam, gdzie w muzyce działo się coś twórczego i ciekawego. Dzięki temu można prześledzić to, jak funkcjonowały najlepsze zespoły yassowe i jakie relacje łączyły poszczególnych muzyków oraz to, jak saksofonista rozwijał się i poszukiwał swojej tożsamości muzycznej.
Autobiografia rozpoczyna się od przedstawienia historii rodziny Mikołaja Trzaski. “Splątane korzenie” - taki jest tytuł pierwszego rozdziału książki, który doskonale oddaje to, jak zawiłe były losy dziadków i rodziców artysty. Potem Trzaska zabiera nas w podróż do okresu swojego dzieciństwa i młodości. Dowiadujemy się, jakiej muzyki słuchało się u niego w domu i jakie relacje łączyły go z matką i ojcem. W czasach wszelkiej poprawności artysta snuje opowieść bez ogródek i bez cenzury. Wydaje się być nie tylko bardzo ciekawym rozmówcą, ale też szczerym, choć i pełnym sprzeczności człowiekiem. Dużo miejsca poświęca czasom Miłości i Totartu, do którego z dzisiejszej perspektywy odnosi się z dużym dystansem i krytycyzmem. O najpopularniejszym zespole yassowym mówi dużo i niektóre z historii, które przytacza, znamy już czy to z autobiografii Tymona Tymańskiego, czy świetnej i przekrojowej książki “Chłepcąc ciekły hel. Historia yassu.” - Sebastiana Reraka, czy w końcu z filmu Filipa Dzierżawskiego o nieudanej reaktywacji supergrupy. Sporo też dowiadujemy się na temat przyjaźni Trzaski z Tymańskim - relacji tyleż konstruktywnej pod względem artystycznym i silnej emocjonalnie, co w ostatecznym rozrachunku prowadzącej do destrukcji. Ciekawe jest to, że zespół Miłość, który po dziś dzień cieszy się dużym uznaniem, był dla Mikołaja Trzaski prawdziwym poligonem doświadczalnym. Wydaje się, że nierzadko czuł się jak piąte koło u wozu i nie był zbyt zadowolony z efektów współpracy oraz swoich umiejętności, czemu daje wyraz w omawianej przeze mnie książce.
W dalszej perspektywie, jak dowiadujemy się z autobiografii, te trudne momenty związane ze współpracą z Tymonem Tymańskim, Leszkiem Możdżerem, Maciejem Sikałą i Jackiem Olterem w połączeniu z niespokojną osobowością i duchem Trzaski, uwolniły w nim kreatywność i pozwoliły się rozwijać. Były oczywiście kolejne projekty yassowe, dużo odważniejszy pod względem artystycznym Łoskot, ale to wciąż było mało. Saksofonista dalej szukał swojego języka i odpowiedniego dla siebie brzmienia.
Czytelnik może zagłębić się w wiele ciekawych opowieści i przemyśleń artysty, które pokazują, że Mikołaj Trzaska jest nie tylko świetnym muzykiem, ale też ma o czym mówić w barwny, a czasami dosadny sposób. O tym, że mamy do czynienia z nietuzinkową postacią, świadczy jego współpraca z Marcinem Świetlickim i Andrzejem Stasiukiem. O obu można się dowiedzieć wiele z tej książki. Trzaska przywołuje też wspomnienia z podróży ze Stasiukiem po Ukrainie i Rumunii. Dzięki niemu można niemal poczuć się tak, jakby Sighișoara czy inne miasteczko lub wieś były na wyciągnięcie ręki.
Bardzo interesujące są też wspomnienia Trzaski dotyczące jego współpracy z Peterem Brötzmannem, którego trudny, wręcz wybuchowy charakter nie raz dawał o sobie znać. Sporo miejsca w książce poświęcono też Bartłomiejowi i Marcinowi Olesiowi. Trzaska docenia ten etap w swojej karierze, ale jak to często u niego bywało, tak i tym razem w końcu musiał poszukać dla siebie czegoś innego.
W książce, która liczy sobie ponad 600 stron, pojawiają się także inne wątki. Trzaska wspomina o współpracy z reżyserem Wojtkiem Smarzowskim, Kenem Vandermarkiem oraz swoim podejściu do improwizacji. Myślę, że Mikołaj Trzaska jest zresztą jedną z tych postaci, które znacząco przyczyniły się do tego, że w ostatnich latach jazz przeżywa swoją drugą (a może kolejną?) młodość oraz mocno inspirował i wciąż inspiruje artystów mających kreatywne podejście do improwizacji.
Dziennikarze Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński, których znajomość jazzu i muzyki improwizowanej jest bezdyskusyjna, zastąpili Rafała Księżyka w roli autora wywiadu. Nie powoduje to jednak, że książkę “Wrzeszcz!” czyta się gorzej od poprzednich autobiografii. Lektura jest stosunkowo przystępna. Myślę, że nawet osoby, które pobieżnie znają twórczość Mikołaja Trzaski lub prawie wcale, z dużą chęcią sięgną po jego nagrania. Ja czułem się bardzo zachęcony. Dzięki temu do niektórych płyt artysty wróciłem po dłuższym czasie, a na liście znalazły się i takie, po które do tej pory się sięgnąłem. Czy może być jakiś lepszy powód, żeby zapoznać się z tą książką?
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.