„To nie ja wybrałem instrument. To instrument wybrał mnie.” - Trilok Gurtu

Autor: 
Aleksandra Galewska
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Jest rok 1951. 30 października, Bombaj. Na świat przychodzi chłopiec. Trudno jest jeszcze wtedy wyrokować, co z niego wyrośnie. Z pewnością będzie umiał w przyszłości upichcić świetnego masala chicken, chyba, że będzie miał dwie lewe ręce do gotowania, ale to raczej się nie zapowiadało. Od lekarza dostaje 10 punktów w skali Apgara. Chciałoby się powiedzieć - pierwsze gwiazdki, zapowiadające świetlaną przyszłość, ale byłoby to bez sensu, więc tak nie napiszę. Nie zmienia to faktu, że gwiazdek w przyszłości nasz bohater nazbiera tyle, że mógłby z nich utworzyć własną Drogę Mleczną. Nie chodzi jednak o gwiazdki chcące zaistnieć w showbiznesie, ani i te z przewodnika Michelin (chociaż ten wspominany chicken masala mógł zmylić…). Mowa o gwiazdkach w recenzjach jego płyt. Zatem już wiemy o kim mowa.

Inspiracja od matki

Nazywa się Trilok Gurtu. Jest perkusjonistą, który urodził się w muzycznej rodzinie. Muzyką zajmowała się jego babcia, brat i matka. To właśnie na mamę, Shobhę Gurtu, Trilok bardzo często powołuje się jako główną inspirację i nauczycielkę muzyki. Shobha była spiewaczką, wykonującą głównie muzykę hindustańską, jeden z dwóch głównych stylów klasycznej muzyki indyjskiej, występujący na północy Indii.

Matka posyłała młodego syna na lekcje gry na tabli. Trilok uczył się między innymi u Shaha Abdula Karima. Pierwsze muzyczne kroki stawiał już jako brzdąc. Perkusjonista, akompaniujący matce, miał tendencje do spóźniania się lub nieprzychodzenia na próby. Z rozwiązaniem pojawił się ojciec, który zasugerował, że mały, trzyletni zaledwie Gurtu przejawia świetne poczucie rytmu, wystukując na stole różne figury rytmiczne. Tak oto zwykły chłopiec stał się muzykiem.

Jak sam mówi – „To nie ja wybrałem instrument. To instrument wybrał mnie.” Podczas prób i występów uczył się zarówno tradycyjnego sposobu gry na instrumentach perkusyjnych, jak również klasycznego śpiewu hinduskiego.

Później rozszerzył swoje umiejętności o grę na bongosach, kongach, zaczął również grać na typowym, w zachodnim rozumieniu, zestawie perkusyjnym. Wtedy też, w okresie młodzieńczym, wraz ze swoim bratem, Narendrą, grał w zespole, który czerpał inspirację od takich muzyków jak John Coltrane czy Jimi Hendrix.

W latach siedemdziesiątych zaczął otwierać się przed nim świat nowych doświadczeń muzycznych i możliwości współpracy z najlepszymi instrumentalistami na świecie. Wyruszył w trasę koncertową po Europie i Ameryce z indyjską śpiewaczką Ashą Bhosle, znaną również jako Ashaji. Wtedy też poznał i zaczął współpracować z Charliem Mariano, Embryo, niemieckim jazz-rockowym zespołem, czy z Donem Cherrym.

 

Własny krater na Księżycu

W połowie lat osiemdziesiątych zastąpił w zespole Oregon tragicznie zmarłego perkusistę, Collina Walcotta. Gurtu miał zagrać w maju 1985 roku z zespołem koncert poświęcony pamięci byłego członka Oregonu i został już na stałe. Względnie na stałe, ponieważ postanowił rozstać się z zespołem po ośmiu latach. Pozostawił po sobie wspólnie nagrane trzy płyty i trzech kolegów. Gurtu może żałować jednego. Możliwe, że gdyby został w zespole, miałby swój krater na Księżycu – załoga Apollo 15 podczas swojej wyprawy w kosmos, słuchała muzyki właśnie tego zespołu, a dwa kratery nazwała „Icarus” i „Ghost Beads” od tytułów utworów grupy. Być może udałoby się przekonać Triloka, chcącego sięgać gwiazd, tym szantażem.

Za to w 1977 roku sięgnął innych gwiazd – rozpoczął swoją czteroletnią współpracę z Johnem McLaughlinem. Także z wieloma innymi sławami muzyki jazzowej. Zaczął nagrywać mnóstwo solowych albumów, w których udział brali, uwaga, zaczynam wymieniać, lepiej siądźcie, bo padniecie z wrażenia: Joe Zawinul, Jan Garbarek, Ralph Towner, Pat Metheny, Bill Laswell, Steve Lucater, Pharoah Sanders, Salif Keita, Angelique Kidjo. A to jeszcze nie koniec! Trilok grał jeszcze z Oumou Sangare, Neneh Cherry, Huun Huur Tu, Zakirem Husseinem, Sultanem Khanem i wieloma innymi muzykami, którzy są świetni i doskonali, ale raczej nie będziecie ich kojarzyć. Oczywiście, jest się czego wstydzić, bo na pewno inni znajomi kojarzą wszystkie ich płyty, szybko więc sprawdzajcie w Wikipedii, z kim to nie współpracował Trilok Gurtu. Nasz bohater jest bowiem wybitnym, wspaniałym, jedynym i niepowtarzalnym muzykiem. W tym miejscu powinnam wkleić selfie Triloka Gurtu z tymi wszystkimi postaciami, ale niestety to nie były czasy smartfonów i musimy uwierzyć w jego dokonania na słowo. Ale dosyć już tego sarkazmu.

 

Świadomy i uduchowiony

Oczywiście, Trilok Gurtu, poza tym, że potrafił świetnie pokierować swoją karierą, wiedział z kim i gdzie grać, potrafił też znaleźć czas na twórczość własną, czego efektem są 32 płyty, które nagrał lub w których nagraniu jako perkusjonista współuczestniczył. Poza tym jest bardzo świadomym, uduchowionym człowiekiem, co widać w wywiadach. Na pytanie, co inspiruje go muzycznie, odpowiada, że jego podejście do inspiracji nie zmieniło się od czasu, kiedy zaczął grać. Muzyka nie ma formy czy nazwy. Uświadomił mu to jego duchowy przewodnik, Ranjiit Maraj, dzięki któremu czuje się zrelaksowany i nie musi nic nikomu udowadniać. W muzyce nie chodzi o udowadnianie czegokolwiek, o ściganie się. Jeśli muzyka sprawia mi kłopot, nie jest to dobre – przyznaje Trilok. Muzyka powinna dawać spokój i ten spokój właśnie pozwala na czerpanie inspiracji i rozwijanie własnej muzyki i własnego brzmienia. To sprawia, że muzyka jest szczera, prawdziwa. Inspiracja nie pochodzi od żadnej osoby z zewnątrz – dodaje muzyk.

Gurtu, poza tym, że jest silnym, sprawnym technicznie i utalentowanym muzykiem, jest też zdystansowany do tego, co osiągnął. Potrafi pojechać w sam środek państwa afrykańskiego, jak było w przypadku jego wyprawy do Mali, i tam uczyć się wzajemnie od muzyków, których wielokrotnie przewyższa swoją wiedzą i umiejętnościami. Jego otwarta na inne brzmienia i gatunki głowa sprawia, że trudno sklasyfikować jego jednoznacznie muzykę. Dzięki temu jego twórczość jest ogromną skarbnicą wiedzy. Sam przyznaje jednak, że nie jest niewolnikiem muzyki. Mimo, iż całe życie poświęcił jej tworzeniu, nie czuje się jak poddany. Uważa, że muzyka to nie wszystko. Jego związek z muzyką jest otwarty. Granie sprawia mu radość i zupełnie nie przejmuje się tym, czy to, co robi, komuś się nie podoba. Nie chce nikomu niczego udowadniać i to sprawia, że Trilok czuje się w muzyce wolnym człowiekiem. Uważa, że większym wyzwaniem jest udowodnienie, że żyje się po coś. Nie po to, by zwracać na siebie uwagę mediów, walczyć o uwagę i popularność. Najważniejsze dla niego jest to, co robi, radość z muzykowania i szczerość przekazu. Bardzo cieszy się z tego, co ma i dzięki temu jego muzyka jest bardzo silna.

Bollywood Jazz

Gurtu sam nie lubi nazywać swojej muzyki, która często kwalifikowana jest jako World Music. – Ja po prostu robię swoje. Mój styl można nazwać „Muzyka Triloka Gurtu”. Nazwałem to bollywoodzkim jazzem. Niektórzy lubią jazz, niektórzy uwielbiają Bollywood. To tylko słowa, które ulatują w powietrze… bla, bla, bla. Ludzie przywiązują do tego ogromną wagę, a to nic nie znaczy.

Jak udało mu się nawiązać współpracę z taką ilością wspaniałych muzyków? Być może siła tkwi właśnie w tym braku chęci udowodnienia wszystkim wokół swojej wielkości, być może właśnie takie zdystansowanie przyciąga innych. Sam odpowiada na to pytanie następująco: to głównie z tego powodu, że grałem zupełnie inną muzykę.  Mówili – chciałbym zagrać z Trilokiem, a ja się godziłem i wszystko układało się samo. Moją siłą jest to, że gram inaczej. Nie chodzi o to, czy lepiej, czy gorzej. Po prostu inaczej, nie naśladując innych. Jeśli kogokolwiek naśladuję, to tylko siebie.