Święty Graal Święta Krew

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Co myślisz o tej ostatniej płycie Johna Coltrane’a? Tej odnalezionej, wiesz? Wiem pomyślałem, ale co o niej myślę trudno oderwać od kontekstu, w jakim pojawiła się na rynku, a raczej bez kontekstu dziennikarskiej euforii. Święty Graal odnaleziony! Epokowe nagranie! Wielka płyta! To tylko niektóre sentencje z reakcji medialnych na niedawną premierę albumy John Coltrane - Both Directions at Once: The Lost Album.

Żeby nie było, że tak bardzo te reakcje dziwią. Wiadomo, jeśli po ponad 50 latach znajduje się zupełnie nikomu do tej pory nieznany materiał muzyczny, co więcej pochodzący od świętego Johna Coltrane’a to ciśnienie musi wzrosnąć.

Trudno też się nie dziwić, że coś, co jak się okazuje ma formę nieomal gotowego produktu do tłoczenia, do tej pory leżało zapomniane na strychu albo w piwnicy. A teraz się znalazło, ale ani na strychu firmy Impulse!, ani też w magazynie studia Rudy’ego Van Geldera w Engelwood Cliffs. Stamtąd taśmy bezpiecznie złożone w teczce Boba Thiele pojechały do siedziby wydawcy i zostały schowane na tyle pieczołowicie, że gdy wiele lat potem luzowano przestrzenie magazynowe, razem z innymi taśmami zostały wyrzucone na śmietnik albo zniszczone. Coltrane miał jednak w zwyczaju, że gotowy, zgrany i zmiksowany materiał często zabierał do domu w postaci taśmy zapasowej.

Nie był jednak w tamtych czasach człowiekiem dysponującym przesadnie dużą ilością wolnego czasu. Tego samego dnia kiedy nagrywał zawartość Both Directions At Once, wieczorem zakontraktowany miał koncert w Birdland, a następnego dnia powrócił do New Jersey by w studiu nagrać doskonale znaną i kochaną przez fanów płytę z Johnnym Hartmanem. W ogóle miał wówczas status gwiazdy, a jego kwartet otoczony był nimbem najwspanialszego bandu na scenie. Roboty miał więc sporo, planów muzycznych jeszcze więcej a na dodatek jego małżeństwo z Juanitą przeżywało bardzo poważny kryzys. Czy więc w nawale zajęć odłożył taśmy z 6 marca 1963 roku na bok i z czasem o nich zapomniał? Możliwe, tym bardziej, że złożone zostały w domu w Queens, w którym bywał coraz rzadziej, a w końcu przestał bywać w ogóle. Być może właśnie dlatego taśma ostała się nietknięta przez kolejne pięć i pół dekady.

Historie wokół sesji z całą pewnością są ważne z historycznego punktu widzenia i niewątpliwie wzbogacają naszą wiedzę o życiu i Coltrane’a. Z marketingowego punktu widzenia pełnią także inną funkcję. Przydają muzyce pikanterii i wydatnie podgrzewają atmosferę wokół wydania albumu, którego istnienia przecież wcale nie podejrzewaliśmy. Dlaczego zatem ma to być Święty Graal? Graala szukamy cały czas. To najważniejsze. Snujemy domysły czym jest nie wiedząc czy w ogóle istnieje. O marcowej zaginionej sesji nikt nie słyszał, ba, nie podejrzewał jej istnienia. Biografowie jej nie poszukiwali, jazzowi śledczy nie organizowali poszukiwawczych ekspedycji ani też muzyczni archeologowie nie przeczesywali archiwów święcie wierząc, że gdzieś w najciemniejszych zakamarkach jest owiana legendą sesja, która gdy się odnajdzie, zmieni kompletnie postrzeganie zarówno osoby Coltrane’a, jak i jazzu w ogóle, a przede wszystkim zredefiniuje nasze dotychczasowe pojęcie o gatunku. Co to za Graal, którym dowiedzieliśmy się ledwie kilkanaście dni temu, 29 czerwca 2018 roku.

Oczywiście w przypadku takiego znaleziska najważniejsza jest muzyka. Jaka jest? Czego się z niej dowiadujemy? Wiadomo, jest znakomita. Taka konstatacja jednak chyba nie jest jakoś przesadnie zaskakująca.  Na albumie znalazły się dwa nowe nagrania "Untitled Original 11383" i "Untitled Original 11386," oba grane  na saksofonie sopranowym. "11383" zawiera solo Jimmy'ego Garrisona,  a na  "11386" słychać znaczącą zmianę konstrukcyjną gry kwartetu, polegającą na powrocie do grania tematu pomiędzy solówkami - dość nietypowego w repertuarze kwartetu. Inna ważna sprawa to fakt, , że kompozycji Coltrane’a nigdy dość oraz to, że Coltrane grający  na sopranie to muzyk jeszcze bardziej zjawiskowy niż zazwyczaj. Oprócz dwóch nowych utworów, znajdziemy też  - wydane wcześniej tylko na bootlegowym nagraniu z Birdland - nagranie "One Up, One Down". Tu  jest słyszane jako nagranie studyjne po raz pierwszy i jedyny. Poza nimi mamy również pierwsze nagranie "Nature Boy", które Coltrane nagrał ponownie dwa lata później, i które bardzo różni się od wersji pierwszej, co dla badaczy ma niezaprzeczalny walor poznawczy. Jest tu także  inna nie-oryginalna kompozycja, zatytułowana "Vilia" pochodzącą z operetki Franza Lehára "Wesoła wdówka" i to już nie tyle rzecz fascynująca muzycznie, co opowiadająca o skali muzycznego horyzontu Coltrane’a, choć tak naprawdę o tym mogliśmy co nieco wiedzieć, choćby od czasu kiedy wersja „Vilii” wydana została na innej płycie wersja sopranowa na Deluxe Edition to jedyny utwór z tej sesji, który był wydany wcześniej.

Odnoszę wrażenie, czerpiąc oczywiście ogromną przyjemność słuchając tej muzyki, że pomimo medialnego szału, jaki ogarnął jazzowy świat, jakoś nie przydaje ona Coltrane’owi więcej wielkości, niż do tej pory miał. Nie czyni go również jeszcze bardziej świętym, ani też jeszcze bardziej genialnym niż był. Owszem wprowadza kolejny, może nawet i ważny element w układance, ale bardziej niż Graala przypomina, jak to powiedział Sonny Rollins, „znalezienie nowego pomieszczenia w Wielkiej Piramidzie”, którą zdążyliśmy już dawno zaliczyć do grona największych cudów świata.

I tylko martwi nieco pojawiająca się od dekad prawidłowość. Coraz więcej euforii wywołują w nas nagrania sprzed dekad, historyczne odkrycia, cymelia z zakurzonych szuflad i muzyczne wykopaliska. Znacznie więcej niż zapowiadane nagrania żywych muzyków. To niepokojące, ponieważ nadmierną gloryfikacją tego co dawne, dajemy dowód na to, że tęsknimy za czymś zamkniętym, skończonym i tak naprawdę martwym. Co gorsza odbieramy w ten sposób wartość dokonaniom aktywnych twórców. Naszym „desinteresment” jeśli nie zamykamy im ust, to już na pewno wydatnie odbieramy siłę głosu.

To bardzo niebezpieczne. Tym bardziej, że tym samym wchodzimy na drogę myślenia, że wszystko co naprawdę wartościowe już się zdarzyło. A to nieprawda. Tak w głębi dusz to wiemy, że każde dzisiaj na naszych oczach podejmowane artystyczne działanie jest, pomimo wszystko ważniejsze niż historyczne wykopalisko. Gdyby tak nie było i gdyby nasi przodkowie w ten sposób myśleli, to dziś nie mielibyśmy Johna Coltrane’a, do którego tak błagalnie wznosimy wzrok. Jest też pytanie czy nadchodząca premiera płyty A Love Supreme: Live In Seatle wpisze się w tę tendcję do nabożnego , klęczącącego podziwu i czy to odnalezione nagranie bęzie powie nam coś czego o Cotranie jeszcze nie wiemy. Chyba warto się trochę opamiętać, tym bardziej dzieje sięwokół nas tak dużo naprawdę aktualnej muzyki. W przeciwnym razie nie pozostawimy po sobie nic.