Marcin Olak Poczytalny: Hotel blues

Znowu w trasie. Hotel, już północ. Na dole jakaś impreza, sami faceci. Jakaś integracja branżowa? Nie, przecież widziałem plakat w windzie, branżowe zawody sportowe. Dobra, wychodzi na to samo. Wczoraj impreza była spontaniczna, uczestnicy hałasowali w podgrupach, także pod moimi drzwiami. Dziś hulają już w sposób zorganizowany, w knajpie na dole. Na moim pietrze cicho. Póki co. Zresztą i tak jeszcze nie próbuję zasnąć, muszę jeszcze przejrzeć jakieś nuty. Kawa, kolejna. Dobrze, że mam swój zaparzacz. Kawa w ogóle jest dobra w trasie. Daje chwilę odpoczynku, pachnie, pomaga się obudzić i coś zagrać… podobno można nawet wsypywać zmieloną do butów, oczyszcza i usuwa brzydkie zapachy. A co mi tam, spróbuję. Tylko żebym pamiętał, żeby to rano wysypać…
Muzyka, oczywiście. Zatęskniłem z jazzem, takim po prostu, bez kombinowania, bez pretensji. Tak żeby był jazz na jazzowo. Peter Bernstein, Signs LIVE!. Na pianie Brad Mehldau, do tego Christian McBride na basie i Gregory Hutchinson na perkusji. Taka trochę kwintesencja nowego bopu. A jazz się w międzyczasie dość mocno skodyfikował, więc to jest trochę przewidywalne. Ale tu akurat udało im się uniknąć kalek i banału, całe szczęście. Słucham uważnie melodii. Bernstein inaczej buduje motywy, jest trochę inna interakcja między solistą a sekcją. Bardziej gra interwałami niż skalami i zagrywkami, motywy są krótsze, ale za to bardzo konsekwentnie przetwarzane. Fajne. Mam wrażenie, że kiedyś grał bardziej tradycyjnie, skądinąd też świetnie. Nie jestem pewien, ale chyba poszedł w te interwały i motywy trochę pod wpływem Mehldaua – zresztą nie wiem, po prostu znalazłem kiedyś na YouTube nagranie z koncertu z 2006, wtedy dołączył do do tria Brada i tam usłyszałem to po raz pierwszy w jego graniu. Brakuje mi trochę jazzu, ja zacząłem grać inne rzeczy. Cholera, może by tak znowu coś napisać na trio? Dobra, zobaczę. Gitara leży na sofie, nie mam stojaka do pokoju, bez przesady z tymi gadżetami. A sofa jest chyba trochę art deco? Tak naprawdę jest żywcem przeniesiona z lat siedemdziesiątych, zresztą chyba dosłownie, to dość stary hotel. Po wszystkich remontach, czysty, jest całkiem OK – ale ma trochę tego klimatu z ubiegłego tysiąclecia. I mebli. Trochę to zabawne, w sumie nawet mi się podoba, nie jest tak przeraźliwie neutralne jak nowe sieciówki. A kwartet Bernsteina gra Jive Coffee.
Na korytarzu ciągle cicho, czyli hulanki zostały chyba jakoś ogarnięte w konkretnej przestrzeni, kilka pięter pode mną. Słucham muzyki. Tak sobie myślę, że ten cały jazz to coraz bardziej rozrywka dla wtajemniczonych, to wymagająca muzyka. Od wykonawców, ale też od słuchaczy. Bo tu przecież nie ma żadnych fajerwerków, ułatwień, kolorków – oni po prostu grają. To brzmi tak trochę powściągliwie, spokojnie. Taka muzyka dla dorosłych. Z nutką rezygnacji, bo już nie próbujemy nikogo przekonać, że jesteśmy fajni, jeśli do tej pory nie przekonaliśmy, to tak zostanie. A kto wie, ten wie. Zresztą m y wiemy, że to jest naprawdę d o b r e. Więc resztę mamy gdzieś, gramy swoje. Świadomie, spokojnie, bez udowadniania czegokolwiek.
Zgasiłem światło, słucham.
Hotel cichy, jakby wszyscy wyjechali.
Lubię jazz.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.