Marci Olak Poczytalny: Dzyń dzyń

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

To nawet jest jakoś fajne. Te gałązki, Mikołaje, dzwoneczki. I renifery, dużo reniferów. Tak, miesiąc za wcześnie, ale przecież w handlu magia świąt błyszczy najszybciej, przenajpierwsza gwiazdka, takie tam. Kiedyś to bardziej irytowało, że komercja, że przecież nie o to chodzi – ale dobra, odpuszczam, bo to fajne, że można obdarować, zauważyć człowieka obok. I nawet nie tylko fajne, ale bardzo, bardzo ważne. Żeby widzieć, zauważać. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że takie momenty, kiedy możemy poćwiczyć to zauważanie, powinny być częściej. Dużo częściej. Robię dzyń-dzyń, kupiłem dzwoneczek. Żeby mi przypominał o magii. Rozglądam się.

 

Tak, myślę o tej czternastolatce, która zamarzła pod sklepem. I czy ja bym ją zauważył, czy umiałbym sensownie zareagować. Cholera, nie wiem. A po chwili dociera do mnie, że to myślenie ma sens tylko wtedy, gdy motywuje mnie do zauważania tu i teraz. Bo tak naprawdę tylko to jest. Tu i teraz.

 

Dzyń-dzyń. Szukam prezentów, ale przecież nie chodzi o przedmioty, ale o ludzi. Konkretnych. Czy znam kogoś na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co ucieszy? Tymczasem rzeczywistość nie daje się przypudrować, spod brokatowych płatków sztucznego śniegu przebijają kolejne wiadomości: Gaza, Ukraina, uchodźcy na granicy z Białorusią, to wszystko dużo bliższe niż chciałbym przyznać. I ta dziewczyna, która zmarła z wyziębienia. Miała na imię Natalia. To porusza, ale coś we mnie burzy się na to poruszenie, żeby nie powierzchownie, że to nie może tylko być sensacją z mediów, kolejnym poruszającym memem. Cholera, ona nie była memem, miała imię! Szukam w sieci porad, jak reagować, gdzie dzwonić. Rozglądam się czy aby wśród moich znajomych nie mam kogoś, kto jest w takim stanie, że może pójść siedzieć pod sklepem na mrozie. Może zauważę, może choć spróbuję zobaczyć. Może zdążę, to wszystko jakoś tak się kurczy.

 

Wchodzę do sklepu z płytami. To podobno już oldschool. Płyty. Tę już znam, słuchałem w jakimś streamingu, ale chcę mieć ją na półce. Móc dotknąć, poczuć. A sklep jest w galerii handlowej, takiej dużej. Już wszystko przystrojone, świecące, błyszczące, strach pomyśleć ile to plastiku, ile wypalonej bez sensu energii. Trochę jak ci wszyscy ważniacy, którzy na szczyt klimatyczny przylecieli prywatnymi odrzutowcami. Tak beznadziejnie, niepotrzebnie, nieadekwatnie. Tak pusto.

 

Podchodzę do kasy, uprzejmie dziękuję za zupełnie mi niepotrzebne promocje i za torebkę. W ogóle dziękuję. Wkładam płytę do plecaka i wychodzę.

 

Kupiłem „Gipsowy odlew falsyfikatu”.