Nowa Muzyka Żydowska - finał: Riverloam i Horny Trees Big Band
Po pierwszych dwóch dniach - kameralistyczno-medytacyjnej inauguracji w Synagodze im. Nożyków, roztańczonym piątku w klubie Palladium z Watcha Clan i grupą Samech i wreszcie alternatywnej sobocie z projektami specjalnymi Michała Górczyńskiego i Karoliny Cichej przyszła pora na wielki finał, czyli dwa kolejne przedsięwzięcia powstałe na zamówienie festiwalu Nowa Muzyka Żydowska - „Babcia’s Memory” tria Riverloam pod wodzą Mikołaja Trzaski oraz „The Great Jewish Songbook” w wykonaniu Horny Trees Big Band pod kierunkiem Pawła Szamburskiego. Dodatkową atrakcją była przestrzeń w jakiej odbyć miały się te dwa koncerty - choć Muzeum Historii Żydów Polskich od pierwszej edycji jest partnerem festiwalu dopiero w tym roku mogło zaprosić muzyków i słuchaczy do własnego gmachu: Audytorium w dopiero co otwartym budynku przy Anielewicza rzeczywiście zapiera w piersiach dech. Ale przecież najważniejsza miała być tego dnia muzyka!
Pierwsi na scenie pojawili się muzycy Riverloam, czyli Mikołaj Trzaska (tym razem tylko z saksofonem altowym), Olie Brice (kontrabas) i Mark Sanders (perkusja). Trio to miałem przyjemność słyszeć chociażby na festiwalu JazzJantar, gdzie premierę miała ich płyta - niespodzianka: pod tytułem „Riverloam” - wydana pod skrzydłami litewskie NoBusiness.
Tym razem muzycy przyjechali z zupełnie nowym i niełatwym projektem - „Babcia’s Memory” - czyli powrót do wspomnień z dziecięcych lat, opowieści i piosenek żydowskich babć Trzaski i Brice’a. To właśnie kontrabasista odpowiadał za większość kompozycji (przynajmniej tak sądzić można z faktu, że w przeciwieństwie do Trzaski nie korzystał z partytury). Jak po koncercie powiedział nasz saksofonista - To Olie jest właściwie bardziej stąd. Brice bowiem wychował się w otwarcie żydowskiej rodzinie. Trzaska zaś swoje korzenie bada od relatywnie niedługiego czasu.
Co ciekawe - tu kolejny pean w stronę Audytorium w Muzeum - koncert odbywał się unplugged. Jedynie Brice miał za sobą mały wzmacniacz. Ton Trzaski do ostatnich rzędów sali dobiegał jedynie siłą jego płuc.
Bardzo chciałem, żeby mi się ten koncert podobał, jednak przyznać muszę, że tym razem trudno było mi się w tej muzyce odnaleźć. Kilka długich utworów pełne było improwizacji, jednak nie był to ten sam kolektyw, organizm, który tak pięknie rozmawiał ze sobą w Klubie Żak. Nieco z boku pozostawał tego wieczora Mark Sanders, choć jego świetne solo były ozdobą tego koncertu. Doprawdy trudno było mi poruszać się w tym świecie dźwięków, w których raz na jakiś czas przeświecała melodia - zapewne owe babcine wspomnienie - a zaraz potem tonęło w improwizacji, która dziwnym trafem nie sklejała ze sobą muzyków.
Znawcy twórczości Trzaski mogli spodziewać się pewnych podobieństw do innego tria, z jego udziałem, które muzyczną bazę czerpie z żydowskiej tradycji - Shofar (z Raphaelem Rogińskim i Macio Morettim). Nic podobnego. Muzyka zdecydowanie opowiadana była tu odrębnym językiem Riverloam jednak z jakiegoś powodu - może przez wzgląd na premierę - nie był on tak giętki jak wcześniej.
Po przerwie - podczas której publiczność mogła przyjrzeć się bliżej przestrzeni nowego warszawskiego Muzeum - na scenie pojawiło się 5 mężczyzn w strojach wieczorowych (lub przynajmniej popołudniowych). Do mikrofonu podszedł Paweł Szamburski z Rat-Packową swadą zapowiedział koncert Horny Trees Big Band. Do dobrze znanego tria Szamburski/Trifonidis/Zemler dołączyła sekcja dęta z Sejneńskiej Spółdzielni Jazzowej - Kacper Szreder (trąbka) i Piotr Janiec (tuba) oraz dwie wokalistki - Ola Bilińska i Joanna Halszka Sokołowska. Razem stworzyli oni projekt „The Great Jewish Songbook”, czyli zbiór piosenek, które panowały na dancingach i w szafach grających Ameryki lat 50/60/70, a swoje źródło - czy to metaforycznie, czy zupełnie wprost - czerpały z muzyki i muzyków żydowskich.
Po gitarowym wstępie Macieja Trifonidisa na scenę w kreacjach z gepardzimi, lub jak sugerował na wstępie Szamburski: ocelotowymi - akcentami pojawiły się wokalistki. Przyznać trzeba, że to właśnie energia między Bilińską a Sokołowską mówiła bardzo wiele o Horny Trees Big Band. Gdy bowiem na scenie stoją dwie bardzo dobre wokalistki, z dużym prawdopodobieństwem pojawi się między nimi duch rywalizacji. Tutaj na scenie stała grupa przyjaciół - a ich ciepło udzieliło się z miejsca publiczności.
Pierwsza wybrzmiała więc „Donna Donna” - piosenka oryginalnie napisana do spektaklu „Esterke”, wykonywana później tak przez wielkich żydowskich śpiewaków, jak i m.in. przez Joan Baez.
Następna była „My Yiddishe Momme” brawurowo zaśpiewane przez Joannę Halszkę Sokołowską, której z całą swą dętą siłą odpowiadała orkiestra Horny Trees.
Show trwał przy dźwiękach „Black but Sweet”, „Eretz Zavat Halav”, „Bei mir bist du shoen” (wykonanego jedynie na 2 głosy żeńskie oraz pstrykanie z palców), Misirlou - czyli popularną folkową piosenkę z początku wieku, która w popkulturze zyskała nowe życie za sprawą filmu Pulp Fiction (tak, to właśnie ta piosenka...).
Z dużą frajdą wsłuchiwać można się było nie tylko w głosy dam, ale także chociażby w duet klarnetu i trąbki - Szamburski-Szreder. Ogromnie ważną rolę pełnił w zespole Maciej Trifonidis, który z jednej strony na gitarze (a raz także na flecie poprzecznym) tworzył dla muzyków bazę do improwizacji, z drugiej strony jego bogaty język muzyczny - od muzyki wschodu po bluesa - bardzo wzbogacał brzmienie orkiestry.
Koncert zwieńczył zaś utwór, którego szczerze nie znoszę: „Miasteczko Bełz”- dyżurny hicior muzyki żydowskiej, zgrywany przy wszystkich okazjach, gdy tylko potrzebna jest piosenka Starszych Braci w Wierze. Horny Trees Big Band udało się jednak sprawić, by za jej pośrednictwem, w tej ogólnie zabawowej, dancingowej atmosferze „Great Jewish Songbook” znalazło się miejsce na moment wyciszenia. Hubert Zemler na kolanach przy metalofonie akompaniował Pawłowi Szamburskiemu, który na wzmocnionym efektem (a może po prostu własną znakomitą techniką gry) klarnecie snuł tę doskonale znaną melodię. Z zaciemnionej sceny dobiegały jeszcze głosy pozostałych członków zespołu. Wszystko to sprawiło, że piosenka ta zabrzmiała tak, jakby wydarzyć miała się tylko ten jeden jedyny raz. Chapeau bas.
Tak oto (przy powtórnych dźwiękach „Donna Donna” na bis) zakończył się 4 festiwal Nowa Muzyka Żydowska. Program tegorocznej imprezy był z jednej strony różnorodny, z drugiej każdy koncert spełniał definicję Nowej Muzyki Żydowskiej. Szczególnie na Jazzarium.p zwykliśmy traktować festiwal Mirona Zajferta jako imprezę jazzową/improwizowaną - podczas gdy w rzeczywistości tak nie jest: i to bardzo dobrze. Dla mnie objawieniem była Karolina Cicha. Świetny był także projekt Michała Górczyńskiego. Mam jednak pełną świadomość, że wielu słuchaczy najlepiej bawiło się na tanecznym koncercie Watcha Clan. Rozczarował mnie koncert krakowskiego Samechu (ale na przykład podobał się on bardzo Krzysztofowi Wójcikowi). Muzycznym i poza muzycznym przeżyciem duchowym był inauguracyjny koncert w Synagodze - Hakafot. Wszystko to świadczy o tym, że tegoroczni goście festiwalu Nowa Muzyka Żydowska zostali dobrani wedle najlepszej proporcji.
Jak będzie za rok? Czyje projekty specjalne usłyszymy? Czy trafią do nas do tego czasu kolejne „festiwalowe” płyty? Będę cierpliwie czekał.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.