Nowa Muzyka Żydowska - Dzień 3: Tsugreytndik zikh tsu tantsn i Pozdrowienia z Jidyszlandu!

Autor: 
Kajetan Prochyra

Po pierwszych dwóch dniach - kameralistyczno-medytacyjnej inauguracji w Synagodze im. Nożyków oraz rotańczonym piątku w klubie Palladium z Watcha Clan i grupą Samech - przyszła pora na to, co na Jazzarium.pl w festiwalu Nowa Muzyka Żydowska cenimy najbardziej: prawdziwie nową muzykę żydowską!

Dla tych, którzy naszą scenę improwizowaną obserwują nieco uważniej, ciekawość wielką musiał budzić projekt Malerai/Goldstein/Masecki - i to nie tylko przez wzgląd na fesitwalowy debiut równie znakomitego, co budzącego kontrowersje i ekscytację pianisty Marcina Maseckiego. To miał być przede wszystkim wieczór Michała Górczyńskiego.

Gdzie ucha nie przyłożyć tam muzyczni specjaliści roztaczają peany nad muzycznym talentem tego klarnecisty. Potwierdzał to swą grą Górczyński ilekroć miałem okazję widzieć go na scenie - czy to z kwartetem klarnetowym Ircha czy grając Mozarta w duecie z Marcinem Maseckim czy wreszcie na scenie festiwalu Ad Libitum z zespołem Kwartludium. Nigdy jednak nie miałem okazji słyszeć jego od początku do końca autorskiego projektu.
Pod tajemniczo, także dla wujka Googla, brzmiącą nazwą Malerai kryje się trio Górczyńskiego założone wraz ze skrzypaczką Dagną Sadkowską oraz wiolonczelistą Mikołajem Pałoszem. Razem wykonują oni głównie muzykę współczesną i eksperymentalną. Do składu, obok wspomnianego już Marcina Maseckiego, doprosił klarnecista Hannę Goldstein - wokalistkę, znawczynię wokalnej tradycji język Jidysz.

Tak oto powstało “Tsugreytndik zikh tsu tantsn” czyli “Przygotowując się do tańca” - muzyczny projekt, inkrustowany wizualizacjami, inspirowany poezją Yermiayahu Ahroma Tauba - współczesnego poety amerykańskiego, piszącego w języku jidysz (równie martwego w Polsce co w USA). Taub nie opisuje jednak sztetli galicji czy legend o Wielkim Bal Szemie. Bohaterami jego wierszy są często osoby wypchnięte naspołeczny margines, które nie potrafią odnieść się do realiów współczesności. Z drugiej strony wiele uwagi poświęca przyrodzie. Jak sam pisze: “języki jidysz stanowi dla mnie most łączący z przeszłością a przy tym wznocnienie mojej literackiej i społecznej teraźniejszości. Jidysz otwiera wartką lingwistyczną przestrzeń, pełną tekstur, zabaw i odniesień. Jednak tak jest on przebogatym źródłem inspiracji - jednocześnie jest on symbolem pęknięcia. Moja znajomość tego języka ograniczana jest nieuniknionym dystansem, ulotnością i wyborem jednej poznawczej ścieżki kosztem innej. Chociaż wciąż tworzę w Jidysz nowe utwory, wyrażenia idiomatyczne, wprowadzam kontekst genderowy, mimo wielu lat używania, wciąż mylę niektóre formy przyimkowe”.

Zaskakujący był to koncert w jak najlepszym znaczeniu tego słowa. Górczyński przygotował bowiem bardzo ściśle zakomponowane piosenki, inkrustowane wspaniałą swobodą, swadą i siłą indywidualnego głosu każdego z muzyków. Brzmi to może trywialnie, ale jakże wielką radość i podziw budziła Dagna Sadkowska, praktycznie każdym swoim solo - choć może to nie do końca dobre określenie. Muzyka Górczyńskiego skomponowana była bowiem równolegle - nie było tu wyraźnego podziału na rolę - solistę i akompaniatorów - co nie jest takie oczywiste w utworach w udziałem wokalistki.

Niespodziankę sprawił też Marcin Masecki, w którego grze nie słychać było prawie tak charakterystycznej dla niego muzycznej dekonstrukcji. Oto pokazał on, że potrafi grać lirycznie, nie chowając się wcale za zasłoną ironii. A grał zdecydowanie znakomicie.

Siłą formacji Malerai/Goldstein/Masecki była wspólnota w wielości głosów. Niezwykle charyzmatyczni i utalentowani muzycy potrafili połączyć własną ekspresję z tworzeniem złożonych utworów na - co by tu nie mówić - swoistą kameralną orkiestrę. Wszyscy instrumentaliści w pewnym sensie zjechali dwa piętra bliżej ziemi - od swojej codziennej, często zakręconej, niektórzy powiedzieliby „trudnej” muzyki do świata piosenek, czy nawet tytułowych tańców. Pozostała im jednak swoboda i lekkość w przejściu od melodii i głosu do świata wolnej improwizacji i sztuki dźwięku.
Podobni byli w pewnym w tym do znakomitej Bang On A Can All Stars - a to przecież, jak kiedyś pisałem, najlepszy zespół na świecie.

Przydałoby się teraz by projekt ten mógł ograć się na koncertach - by znakomite kompozycje połączyły się w jeden, dramaturgicznie kompletny koncert.

Nad dramaturgią pracować nie musi już Karolina Cicha i spółka. Drugi koncert sobotniego wieczoru był dla mnie wydarzeniem i największą niespodzianką całego festiwalu!
A ja, niewierny, miałem przed tym oncertem chyba największe obawy. Po pierwsze tytułowe "Pozdrowinia z Jidyszlandu" budziły we mnie skojarzenia z żydowskim śpiewnikiem zgranym do ostatniej nuty przez wszelkiej maści samozwańczych klezmerow, dla których "Miasteczko Beltz", "Gdybym był bogaczem" i "Oczy tej małej" to właściwie jedna i ta sama historia. Drugi powód jest nawet bardziej wstydliwy: nigdy wcześniej nie słyszałem o Karolinie Cichej - aktorki Teatru Gardzinice, autorki projektu "Miłość bez jutra" - zrealizowanego wspólnie z Muzeum Powstania Warszawskiego. Tymczasem wokalistka, pianistka, akordeonistka zagrała wraz ze swą Spółką - w składzie Piotr Domagalski (m.in. Levity, Profesjonalizm) - gitara basowa, kontrabas, gibri, Witold Wilk (perkusja), Róża Czarnota (skrzypce) - koncert doskonały.

Gdy tylko Cicha weszła na scenę - w dżinsowych ogrodniczkach i t-shirt’cie (I <3 - prawdopodobnie New York, a może Yiddish, kto wie?) i wraz z Piotrem Domagalskim zaczęli grać na instrumencie klawiszowym na trzy ręce stało się jasne, że muzycy mają do siebie sporo dystansu. Co jeszcze cenniejsze z każdą kolejną zapowiedzią utworu, więcej dowiadywaliśmy się o kulisach projektu „Pozdrowienia z Jidyszlandu”. Koncert poprzedzony był bowiem długimi przygotowaniami i konsultacjami z badaczami kultury języka Jidysz. Co podkreślała ze sceny Karolina Cicha szczególny wkład w ten projekt miała Bella Szwarcman-Czarnota - publicystka, tłumaczka i filozofka, znawczyni tak kultury i języka jidysz jak i szczególnego miejsca kobiet w tradycji żydowskiej.

Dzięki tej współpracy na koncert „Pozdrowienia z Jidyszlandu” złożyły się praktycznie nieznane szerzej utwory poetów z Białegostoku, Tykocina i Sejn - rodzinnych stron Karoliny Cichej. W wpierw tłumaczonych na polski a następnie śpiewanych w jidysz tekstach piosenek odbijała się historia prawdziwego Jidyszlandu - bez zabarwiania stereotypowymi „neo-sztetlowymi” obrazkami - opowieści o pięknym Białymstoku - a zaraz potem Białymstoku w krwi Holocaustu, o wielogodzinnej pracy w fabryce żydowski emigrantów do USA, czy wreszcie - a może i zawsze - o miłości.
Aranżacja utworów - wspólnego autorstwa Cichej i Domagalskiego - była wolna od stylizacji na piosenkę żydowską. Kompozycje były świeże, nowoczesne, barwne - na styku piosenki poetyckiej, aktorskiej ze sceną alternatywną. Cicha o lata świetlne przekroczyła na tym koncercie poziom rodzimego popu - w dodatku przez cały, ważny, piękny i mądry koncert - będąc na scenie ujmującą, naturalną i bezpretensjonalną.

Czuło się, że jej spółka stanowi żywy, zgrany ze sobą organizm - nawet jeśli Róża Czarnota dołączała ze swymi skrzypcami jedynie w kilku utworach.

Pozdrowienia z Jidyszlandu to po prostu znakomity projekt muzyczny - wykraczający przy tym poza po prostu świetne piosenki. Koncert taki jak ten winien być rejestrowany i prezentowany w Polskiej Telewizji a muzycy winni gościć na scenach największych muzycznych festiwali. Brawo!