Samech i Watcha Clan – Drugi dzień festiwalu Nowa Muzyka Żydowska

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Szczerze mówiąc idąc na dwa koncerty do Palladium nie spodziewałem się występów tak ciekawych, a przede wszystkim diametralnie od siebie różnych.

Pierwszy set należał do polskiej grupy Samech (Anna Ostachowska, Magdalena Pluta, Marek Lewandowski, Robert Sztorc), znajdującej się od zeszłego roku pod skrzydłami wielkiej nowojorskiej wytwórni Johna Zorna – Tzadik Records. Muzykę grupy ciężko jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ muzycy prezentują mieszankę najróżniejszych wpływów - zarówno stylistycznych, jak i geograficznych - granych przez siebie dźwięków. Nie była to „czysta” muzyka żydowska, co okazało się – biorąc pod uwagę nazwę samego festiwalu – strzałem w dziesiątkę. Dźwięki generowane przez Samech najbezpieczniej określić jako world music, choć zważywszy na pauperyzację tego gatunku, podobna etykietka w odniesieniu do grupy Samech byłaby krzywdząca. Słuchacze zostali zetknięci z prawdziwym bogactwem dźwięków i jakiejkolwiek były proweniencji, brzmiały pięknie. Po prostu. Żeńska część zespołu, odpowiadająca za altówkę Anna Ostachowska i  za wiolonczelę Magdalena Pluta, wchodziła ze sobą w nastrojowe dialogi, nierzadko stroniąc od małych erupcji, wręcz tanecznej energii. Gdy smyczki ustępowały miejsca grze palcami robiło się jeszcze ciekawiej. W sposób szczególny moją uwagę przykuł natomiast perkusista, Robert Sztorc, obsługujący można powiedzieć etniczny zestaw perkusyjny. Ilość instrumentów po jakie sięgał była zdumiewająca, a każdy z nich wnosił do muzyki Samechu coś nowego i był absolutnie na swoim miejscu. Współpraca na linii Sztorc – Lewandowski (grający na elektrycznym kontrabasie) charakteryzowała się przede wszystkim świetnym timingiem. Basista grając bardzo melodycznie stanowił często kręgosłup w poszczególnych strukturach kompozycji.

Bardzo lubię podczas koncertu zamknąć oczy. Jest w tym pewna perwersja, jakby nie było koncert to wydarzenie audio-wizualne, jednakże bardzo często można usłyszeć więcej nie widząc i tak było wczorajszego wieczoru. Rytm generowany przez Sztorca w połączeniu z melodyjnymi pochodami Lewandowskiego za sprawą swej precyzji niezwykle często nasuwał mi na myśl elektroniczne brzmienia, które w zestawieniu z klasycznym instrumentarium artystek tworzyły prawdziwie intrygujący kolaż. Występ został okraszony jednym bisem, kompozycją indyjskiego perkusisty napisaną dla matki. Wyciszenie i melancholia okazały się cisza przed istną nawałnicą zespołu zamykającego drugi dzień festiwalu.

Watcha Clan. Debiutanckie doświadczenie ich muzyki było niesamowitym przeżyciem. Czwórka freaków z Marsylii zaprezentowała dosłownie wszystko drum’n’bass, rock, folk, flamenco, muzykę afrykańską, francuską, żydowską, performance sceniczny, beatbox... Jeśli miałem trudności z klasyfikacją Samechu, to w Przypadku Watcha Clan po prostu się poddaję. Zabrakło zdecydowanie pierwiastka jazzu, może z wyjątkiem spontanicznej improwizacji i śmiałej żonglerki stylistycznej, z której muzycy czerpali tyle zabawy i radości, że przeniesienie tych emocji na publiczność nie trwało długo. Nie będę się rozpisywał, wszak portal Jazzarium ma profil określony, jednak muzyka Watcha Clan była po prostu cholernie dobra, pomysłowa i niesamowicie energetyczna. To trzeba im zwyczajnie oddać. Po dwóch bisach muzycy zeszli ze sceny pozostawiając znakomitą część publiczności w wyśmienitym nastroju. Koncerty jak ogień i woda, jak zestawienie Apolla z Dionizosem pięknie się ze sobą splotły, nie pozostawiając –przynajmniej w moim przypadku – miejsca na jakikolwiek niedosyt. Bardzo udany wieczór.