Iffy
Już wszyscy wiecie - Chris Speed staje się powoli moim ulubieńcem, gdy tylko gdzieś pojawia się, mówię: "Patrzcie oto wschodząca gwiazda jazzu, oto Chris Speed - zwróćcie na niego uwagę, bo możecie przegapić". Oto nadarzyła się okazja - Chris Speed nagrał płytę w zupełnie innym składzie od tego, do którego przyzwyczaił nas w swoich projektach dla Songlines. Zespół Speeda, to można rzec supergrupa nowojorskiego downtownu - tak przedmieścia dorobiły się swoich super grup. Ta działa w składzie: Speed na klarnecie i saksofonie tenorowym, Jamie Saft - organy oraz Ben Perowsky - perkusja.
Cóż, jeszcze zanim krążek wędruje na odtwarzacz lekkie drżenie, za chwilę stanie się, będzie wielka muzyka. Czy tak jest?
Pierwszy utwór nie robi wrażenia, groovowy podkład organów Hammonda, klarnet rodem z lat pięćdziesiątych, perkusja??? - gra, to niewątpliwie słychać. Po dość nagłym zakończeniu, przejście do utworu drugiego. Znów klarnet, ale jest lepiej, solo zdecydowanie nowocześniejsze, poszarpane, mniej bałkańskie, z drugiej strony jednak takie, jakiego po Speedzie można się spodziewać. Solo Safta też niczego sobie, mocne, wspaniałe, w zasadzie bez melodii, jedynie plamy, ale jest dobrze, im dłużej tym lepiej. Potem jeszcze raz solo Speeda na wciąż improwizujących organach. OK. No i jeszcze bardzo dobra gra perkusisty. Hmmm, oby tak dalej. A dalej słyszymy tenor. Znów poszarpane, krótkie frazy. Od sławnego Unity Larry Younga chyba na organach tak nikt nie grał. Znów improwizacje Speeda i Safta bez zarzutu.
Następny, czwarty utwór to z pozoru nieco odpoczynku. Utwór nieco jakby wolniejszy, ale w tle (w tle?????, raczej na pierwszym planie) cały czas groove jak z kapeli Medeski Martin & Wood. Speed natomiast przypomina sobie o graniu w harmoniach i melodyce Morza Śródziemnego, szczególnie żydowskiej. Utwór piąty rozpoczynają dźwięki jak sugerujące ostry, szybki numer zakorzeniony w stylistyce "organowego Trane'a", lecz już po chwili jest balladowo, delikatnie - tylko czego to część trzecia? Następny mógłby z powodzeniem znaleźć się na płytach kwartetu Speeda; znów solo gdzieś z rejonu Bałkanów. Ten utwór jest jednocześnie chyba najciekawiej zaaranżowany spośród wszystkich.
Kolejny rozpoczyna przeraźliwie brzmiący zgrzyt przedęć saksofonu(-ów) oraz organów, ze zgiełku wyłania się majestatyczna perkusja, wolna, miarowo odliczająca czas, melodia pojawia się wraz z niespiesznym wejściem klarnetu: jest 2:20 od początku utworu. Solo znów mogłoby być zagrane w Krakowie, podczas Święta Kazimierza. Zbliżamy się do końca płyty. Przedostatni utwór, to ostra jazzowa jazda bez trzymanki. Szybko i dużo. Tenor i organy splatają się w dźwiękowych spazmach. Im dalej tym lepiej, tym ciekawiej, pojawiają się syntezatory i cudowne, gęste solo Safta. Kilka sekund przerwy to chwila wytchnienia, ale chwila - ostatni utwór, to wyciszenie. Niespieszna balladka, z delikatnie brzmiącym tenorem. No nie do końca. Na dwie minuty przed nim, pojawia się chwilowy zgrzyt, który jednak znajduje ukojenie w owym delikatnym, rozpoczynającym ten utwór temacie.
A więc jak jest?
Dla mnie dobrze. Jest to dobra płyta. Na taką ORGANOWĄ PŁYTĘ czekałem od Unity Larry Younga. I jeszcze jedno - po macoszemu potraktowałem Perowsky'ego, a niesłusznie - jest to bardzo inteligentnie grający perkusista, o nieprzeciętnych możliwościach wykonawczych i na tej płycie to słychać. Będę się powtarzał: Panie i Panowie: Chris Speed, słuchajcie, bo później będziecie sobie pluli w brodę, że znowu przeoczyliście jazzową Postać.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.