Vijay Iyer - "Jako artystę interesuje mnie proces."

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Z Vijayem Iyerem rozmawiam ostatniego dnia roku 2012. To w czasie ostatnich 12 miesięcy ukazała się jego płyta w trio pt. „Accelerando”, dzięki której jako pierwszy muzyk w historii ankiety magazynu DownBeat otrzymał wyróżnienie w aż 5 kategoriach: płyta roku, zespół roku, muzyk roku, pianista roku i kompozytor roku. Dzięki sukcesowi Accelerando Iyer miał okazję objechać ze swym trio chyba całą północną półkulę. W niedzielę powróci do gdańskiego Klubu Żak. Był tam w zeszłym roku na koncercie solo - teraz przywozi swój zespół - kontrabasistę Staphana Crumpa oraz perkusistę Marcuse’a Gilmore’a. Podczas naszej rozmowy postanowiliśmy skupić się głównie na sprawach poza „Accelerando”.

Kiedy próbuję podsumować swój rok 2012 myślę przede wszystkim o spotkaniach z ludźmi - tych, które zmieniły mój sposób patrzenia na wiele spraw. Ty także miałeś w tym roku sporo takich sytuacji...

Vijay Iyer: Hm... tak, i to badzo różnorodnych... Spędziłem trochę czasu w towarzystwie Yo Yo Ma, Philppa Glassa, hiphopowego składu Das Racist, członkami stowarzyszenia weteranów wojennych... Cecilem Taylorem! Zorganizowaliśmy w Nowym Yorku mały festiwal poświęcony Taylorowi. Podczas jednego z koncertów ktoś zrobił mi zdjęcie, gdy stoję pomiędzy Cecilem Taylorem i Amiri Baraką... Być wśród nich było to dla mnie niezwykłym, historycznym momentem - dla mnie, zupełnie prywatnie. Miałem też przyjemność przeprowadzić wywiad z Muhalem Richardem Abramsem. To była cudowna i bardzo inspirująca rozmowa. Zagraliśmy też wspólny koncert mojego zespołu ze Stevem Colemanem i Grahamem Haynsem.

Bierzesz udział w bardzo wielu ogromnie intrygujących projektach, których prawdopodobnie nie przyjdzie nam prędko usłyszeć ani zobaczyć w Europie. Czy mógłbyś przybliżyć nam trochę spektakl, który stworzyliście wspólnie z Mike’iem Laddem i weteranami - „Holding it down”. Jak sądzę, nie było to najprostsze przedsięwzięcie świata?

Nie, projekt z weteranami wcale nie był łatwy. (śmiech) Wciąż nie jest. Jego przygotowanie zajęło nam przeszło 3 lata. Ten projekt był konsekwencją naszych wcześniejszych przedsięwzięć z Mike’iem Laddem. Począwszy od „In what language” w 2003 roku opowiadającego o ludziach o różnych kolorach skóry na lotnisku - atmosferze nieustannego nadzoru, konsekwencjach globalnej wojny z terroryzmem i globalizacji jako takiej. Było to oparte na zebranych przez Mike’a Ladda tekstach - świadectwach, które włożyliśmy w kontekst muzyczny. Następny był projekt „Still life with comentator” w roku 2006, który był rodzajem satyry na newsowość naszej kultury podczas wojny, z informacjami  24godzinny na dobę i surrealistoczność tej rzeczywistości. Uświadomiliśmy sobie, że mówimy tak naprawdę o wojnie, choć omijamy rzeczywiste zmierzenie się z tym tematem. Wtedy właśnie postanowiliśmy zaprosić do współpracy weteranów.
Długo trwało wykrystalizowanie się tego pomysłu.

Mieliśmy to niezwykłe szczęście, że na samym początku zgodził się z nami pracować Maurice Dacaule - żołnierz na wojnie w Iraku 2003-2004 a teraz jest poetą a także działaczem stowarzyszenia weteranów w Nowym Jorku. Dzięki niemu mogliśmy porozmawiać z bardzo wieloma osobami i zaprosić kolejnych uczestników.
Praca nad tym projektem zmieniła mnie. Pracowałem z weteranami - nie robiłem projektu na temat ich doświadczenia ale z nimi bezpośrednio. Lynn Hill była pilotem dronów (czyli zdalnie sterowanych samolotów bojowych) - nosi w sobie bardzo wiele historii i wrażeń, których w większości nikt nigdy nie chciał usłyszeć. Co taka praca robi z człowiekiem? Przez co musiała przejść? Jak można potem z tym żyć? Miała koszmary, chodziła na terapię. W siłach powietrznych była 6 lat, z czego dwa jako pilotka samolotów bezzałogowych. W pewnym momencie nastąpił ten przełom, w którym poczuła, że już nie może tego robić. Zbuntowała się. Stwierdziła, że to jest złe, że ona w to nie wierzy i że odchodzi. Choć miała odwagę by to zrobić, przez wiele kolejnych lat nie mogła sobie poradzić z tym ciężarem. To, że zgodziła się wziąć udział w tym projekcie, że musiała opowiedzieć o tym wszystkim i przemienić to w rodzaj sztuki, okazało się być dla niej bardzo terapeutycznym doświadczeniem. Okazało się, że koszmary odeszły. Ma teraz rodzinę - wkrótce spodziewa się dziecka.
To oczywiście nie rozwiązuje problemu dronów, ale postawienie publiczności, szczególnie amerykańskiej, w bezpośrednim kontakcie z człowiekiem, któremu rozkazano to robić w naszym imieniu - sprawia, że muszą zmierzyć się z rzeczywistością, w której nie mieli dotąd udziału. To nie jest portretowanie tej rzeczywistości ale jej prezentowanie. Kiedy patrzysz na nich, słuchasz ich historii doświadczasz wojny. Pracując nad tym projektem mieliśmy chociaż przez chwilę okazję do rozmowy, którą nie często można usłyszeć czy zobaczyć. To dla mnie inna forma aktywizmu, coś co wykracza poza obszar samej sztuki.

To kolektywna terapia szokowa - choć nie było to celem tej pracy.

Dość oczywiste są Twoje poglądy antywojenne. Stawałeś jednak twarzą w twarz z ludźmi, którzy byli żołnierzami. Jakie było pierwsze pytanie jakie im zadawałeś?

Punktem wyjścia musiała być empatia współodczuwanie. Tematem projektu były ich sny. O czym śni weteran? Opowiadali nam o tym w taki sposób, jaki był dla nich najbardziej komfortowy. Ten proces zdobywania zaufania musiał trwać. Rozmowy przeprowadzali głównie Mike (Ladd) oraz reżyserka spektaklu - Patricia McGregor, która sama pochodzi z wojskowej rodziny. Jej ojciec i dziadek byli żołnierzami. Empatyczna. Mogła rozmawiać z nimi w sposób niedostępny dla mnie czy dla Mike’a.

Pomówmy może o czymś, co w tym kontekście wydaje się zadaniem miłym, łatwym i przyjemnym - o pracy z Bang On A Can All Stars nad muzyczną interpretacją japońskiego malarstwa! Jak się czujesz w roli kompozytora a nie kompozytora i wykonawcy, pisząc dla tak niesamowitego zespołu jak oni? Czy często dostajesz takie propozycje?

Coraz częściej. Ostatnio poproszono mnie o napisanie utworu dla zespołu Yo Yo-Ma Silk Road Project. Napisałem kilka kwartetów smyczkowych. Teraz pracuję nad utworem dla International Contemporary Ensamble. To coraz ważniejsza część mojego świata.
To bardzo ekscytujące doświadczenie zagłębiać się na jakiś czas w zupełnie inny świat i używać wiedzy i umiejętności w innych kontekstach. To sprawia, że się rozwijam.

W przypadku współpracy z Bang on a Can All-Stars utwór został zamówiony przez Japan Society na wystawę malarstwa Rimpa (XVIIwieczna szkoła malarstwa japońskiego) - następstwo malarzy, którzy rozwijali technikę malarską i formę. Ja pracowałem szczególnie nad pracami dwóch autorów - Sakai Hōitsu i jego uczniem Suzuki Kiitsu. Pracowałem z ich obrazami. Patrzyłem na nie z perspektywy artysty, to znaczy: co sprawia, że tworzysz obraz taki jak ten. A także co przeżywamy oglądając taką pracę. Interesowało mnie szczególnie doświadczenie czasowości takiego doświadczenia. Zazwyczaj kiedy myślimy o obrazach traktujemy je jako coś statycznego. W rzeczywistości jednak nasze doświadczenie oglądania obrazu zawiera się w czasie. Bardzo często malarze czy rzeźbiarze mówią o swojej sztuce posługują się pojęciem rytmu - rytmu jako części doświadczenia. Dużo mi to dało. Wiem też, że [Bang On A Can All Stars] będą dalej wykonywać ten utwór.

Z drugiej strony jesteś właściwie, przy całym dystansie do tego określenia, globalną jazzową gwiazdą. O „Accelerando” pisano praktycznie wszędzie. Co przynosi ze sobą taki sukces?

Sukces Accelerando przyniósł nam przede wszystkim ogromnie wiele okazji do grania koncertów. Jest w tym jednak wielka wartość niematerialna - każdy koncert uczy nas czegoś nowego, cały czas się rozwijamy. Nie chodzi mi o odtwarzanie muzyki zawartej na płycie, o jak to mówią „promowanie płyty”. To mnie nie interesuje. Ważna jest dla mnie okazja do tego interaktywnego spotkania, podróży, procesu. Nie mam tylko na myśli naszej trójki, ale wszystkich, którzy danego wieczora są z nami w sali.
To część większego procesu - a nie granie melodii, żeby udowodnić komuś jacy jesteśmy świetni. To mnie nie obchodzi. Interesuje mnie za to podążanie drogą aż do przełomowego punktu, w którym wydarza się coś co się zmienia.
Muzyka może być medium, które sprawia, że wzrastasz, że stajesz się kimś, kim wcześniej nie byłeś. Jest w tym też coś z rytuału i z magii. Coś co inaczej nie mogłoby się wydarzyć, coś co wniosła sobą muzyka. To intensywny proces.
Przed koncertem niczego nie planujemy. Wychodzimy na scenę i poruszamy się, nawigujemy przez materiał, którym dysponujemy, więc każdy wieczór jest wyjątkowy, dla danej przestrzeni i danej chwili.
Pytałeś o sukces - mnie interesuje postawienie się bardziej w sytuacji, w której możesz przegrać - bo właśnie wtedy musisz rzeczywiście improwizować.

„Accelerando” znalazło się na szczycie tak wielu list najlepszych płyt ostatniego roku. A co znalazłoby się na Twojej liście?

Wiesz, z pewnością nie słucham tylu płyt co ty. W tym roku miałem szczęście wziąć udział w wielu bardzo ważnych dla mnie projektach. Na pewno wśród płyt wymieniłbym „Ten Freedom Summers” Wadady Leo Smitha - to tak znakomite osiągnięcie. Zrealizowanie wizji na takim poziomie jest ogromnie inspirujące. W dodatku łączność z historią w ten sposób, tak świadomy i bezpośredni - duchowy, społeczny i kulturalny ruch, który sprawił że jesteś tym kim jesteś - a to dokładnie historia Wadady, który pochodzi z Missisipi. Przyżył tak wiele na własnej skórze. Dorastał razem z tym ruchem, który wciąż jest tak żywy. Wszystkie te kwestie, pół wieku później walczymy w tych samych bitwach. W tym projekcie, w wyborach i decyzjach jakie podjął jest wielka mądrość. Znam go bardzo blisko i wiem, że to nie tylko deklaracje. Bardzo podziwiam go za ten projekt.

Hafez Modrizadeh - znam go od lat 90tych i jestem bardzo szczęśliwy, że mógł zrealizować swój projekt [„Posthromodal out!”], który jest wyrazem czegoś nad czym pracował przez ponad dekadę. Dla mnie jest zupełnie niesamowitym twórcą, wizjonerem formatu Ornette’a Colemana, tyle, że prawie nikt o nim nie wie. Sam też dokonał w swoim czasie wyborów - bardzo ceni sobie wartości rodzinne, jest nauczycielem, żyje na zachodnim wybrzeżu. To był dla mnie wielki zaszczyt móc wziąć udział w tym projekcie.

Mógłbym wymienić kilka popowych albumów, które mi się podobają, ale wiesz, mam takie poczucie, że ludzie robią to po to, żeby pokazać, że są na bieżąco. Nawet jeśli krytyk jazzowy umieszcza na swojej liście album Franka Oceana, to wydaje mi się to podejrzane... Wydaje mi się, że działa on wtedy bardziej na własną korzyść niż rzeczywiście na rzecz Franka Oceana.

Jako artystę interesuje mnie proces. A listy z serii Top10 traktują muzykę jako produkt. Mnie ciekawi co sprawia, że ktoś tworzy coś w taki a nie inny sposób. A właściwie to widzisz dopiero na koncercie. Tam właśnie najczęściej biorę udział w czymś co na mnie wpływa - czy to gdy gram z kimś na scenie, czy gdy tylko obserwuję. Albo podczas rozmowy z innym artystą. Miałem okazję rozmawiać z Philippem Glassem, braliśmy udział w jednym panelu i ktoś zapytał go „czym jest muzyka?” a on odpowiedział i to w bardzo inspirujący sposób. Nie możesz tego potraktować jak towaru i powiedzieć, że jest na mojej liście zaraz obok płyty Franka Oceana.

Na jakie płyty z Twoim udziałem powinniśmy czekać w roku 2013.

Być może uda się wydać płytę z prjektu Holding it Down.
Być może ukaże się gotowy już album grupy Fieldwork. Projekt dla Internationa Contemporaty Ensamble, o którym wspominałem i nad którym właśnie pracuję związany jest z 100 rocznicą premiery „Świeta wiosny” [26 marca]. Piszę muzykę inspirowaną indyjskim świętem Holi, podczas którego uczestnicy obsypują się kolorowym pyłem. Współpracuję przy tym projekcie z filmowcem, który zarejestrował niesamowite obrazy z tego święta w Utar Pradesh - Prashant Bhargava.

Czy będziemy mogli zobaczyć to na DVD?
To zależy czy kogokolwiek będzie to interesowało. Bardzo bym tego chciał. Zobaczymy gdy praca będzie skończona. No i przyjeżdżam do Waszej części świata!

Widzimy się zatem w niedzielę!