Portal, oaza, świat - rozmowa z The Necks
The Necks określono na łamach New York Timesa jednym z najwspanialszych zespołów na świecie. Grają razem ponad ćwierć wieku. Przez ten czas fundamenty ich muzyki pozostały niezmienione. Pianista Chris Abrahams, basista Lloyd Swanton i perkusista Tony Buck spotykają się na scenie. Nic nie jest zaplanowane. Improwizacja zaczyna się, trwa w czasie i kończy się. Po sobotnim koncercie The Necks w Klubie Żak trudno słowa wydawały się zbędne. Jednak zespół The Necks gości w Polsce tak rzadko, że szkoda byłoby zmarnować szansę na rozmowę z zespołem.
Czy w Waszej muzyce istnieje takie pojęcie jak pomyłka - czy za każdym razem jest to ewolucja czy nowe wyzwania?
Tony Buck: Z pewnością są opcje - lepsze i gorsze - choć to właściwie bardzo subiektywne. Któremuś z nas może się wydawać, że dane przejście było wyjątkowo udane a my mogliśmy tego nie zauważyć... To ciekawe pytanie…
Chris Abrahams: Nie jest z pewnością tak, że kiedy staram się coś zrobić i pomylę się i potem świadomie staram się to jakoś w popłochu przykryć. Masz rację, w naszej muzyce chyba nie ma kategorii błędu. To z resztą mieści się w filozofii, jaka towarzyszyła nam na samym początku. Sam grałem i do dziś gram w zespołach, w których istnieją pojęcia błędu czy pomyłki, ale zakładając The Necks - no właśnie - chcieliśmy wyjść poza taki kontekst.
Tony Buck: Wydaje mi się, że na tej samej zasadzie nie ma też w naszej muzyce miejsca na najlepsze rozwiązanie, czy doskonałość. Nie analizujemy, nie weryfikujemy naszej muzyki na bieżąco - istnieje ona dla nas bardziej jako całość, której towarzyszymy.
Lloyd Swanton: Kilka lat temu powiedziałbym, że kiedy nie możemy się właściwie słyszeć na scenie, może to stworzyć warunki dla błędu czy nieporozumienia. Ale właśnie parę lat temu graliśmy koncert na otwartym powietrzu, zrobiliśmy próbę z akustykami, wszystko było ok. Muzyce miała towarzyszyć projekcja filmowa. Po naszej próbie zaczęli rozstawiać ekran, który był nadmuchiwany. Okazało się, że ekran potrzebuje swojego własnego generatora, który szumi i nie da się go wyłączyć. Musieliśmy grać w towarzystwie tego nieustającego szumu generatora. Kiedy zszedłem ze sceny nie wiedziałem, czy grałem w tej samej tonacji co Chris, czy mój rytm uzupełniał to co grał Tony - nic. Cały ten koncert bardzo mnie przygnębił: nigdy więcej takich sytuacji - myślałem wtedy, aż do czasu gdy ABC - australijskie radio publiczne nagrywało ten koncert. Gdy dostałem te taśmy odkryłem, że powstał fantastyczny utwór! Stąd myślę, że tego typu zdarzenia losowe mogą odbić się z korzyścią dla muzyki. Oczywiście nie zaszkodziło, że szczęśliwym trafem byłem jednak w tym samym kluczu co Chris.
Czy z założenia nagrywacie wszystkie swoje koncerty i czy wracacie potem do tych nagrań?
C.A.: Zasadniczo tak - choć dziś akurat nie.
L.S.: Ale nie po to by ich wspólnie słuchać, analizować i wyciągać wnioski na przyszłość, zakładać coś, planować na ich podstawie. Nagrywamy je i idziemy dalej.
T.B.: Część z tych nagrań wykorzystujemy podczas pracy nad płytami. Po koncercie w Townsville mieliśmy poczucie, że to był szczególny koncert, wytworzyła się tam jakość, która była dla nas ważna. Nagranie spełniało wszystkie warunki techniczne - i ukazało się na płycie [„Townsville”, 2007). Ale wiesz, mamy pewnie jakieś 500 godzin naszych nagrań, których jeszcze nie przesłuchaliśmy.
Ciekaw jestem na ile świat muzyki The Necks, przy całej swej otwartości, jest jednak przez was ograniczany. Z jednej strony ciekaw jestem na ile sami ograniczacie tu własne muzyczne zainteresowania - mówicie sobie: to nie pasuje do świata The Necks, a z drugiej strony w takim najbardziej oczywistym sensie trudno wyobrazić sobie by mógł do Was dołączyć na scenie muzyk taki jak np. Evan Parker - a właśnie dopiero co nagraliście razem płytę. [Sesja odbyła się przed kilkoma tygodniami w ramach trwającej wciąż trasy The Necks po Europie].
T.B.: Kiedy myślisz „Evan Parker” od razu pojawiają się określenia takie jak: wolna improwizacja. W jego znakomitej i bogatej twórczości są takie światy bardzo odległe od naszego, ale jest też taka przestrzeń, w której jesteśmy bardzo blisko. Czasami gramy z innymi artystami - zrobiliśmy taki projekt wspólnie z Brianem Eno, choć wtedy może to była bardziej jego muzyczna wizja, w którą nasza muzyka się wpisała.
Czy nagranie z Parkerem to bardziej The Necks feat. Evan Parker czy może bardziej nowy kwartet Buck/Swanton/Abrahams/Parker?
T.B.: To The Necks i Evan Parker razem. Płaszczyzną naszego spotkania była metodologia The Necks. Ale wiesz - warto powiedzieć pewien truizm, ale Evan to świetny saksofonista (a great blower) - i to jest tu chyba kluczowe. [śmiech].
„Metodologia The Necks”. Co to znaczy?
T.B.: Chodzi o takie podstawowe złożenia, które towarzyszą nam od początku: dajemy muzyce czas na to by ewoluowała, tworzymy cykle, które przechodzą jeden w drugi, to, jak się zmieniają.
A wracając do Twojego pytania o samoograniczenia: Kiedyś bardzo interesowała mnie w abstrakcyjna improwizacja oparta na punktowych, nagłych zmianach - co jest, wydawałoby się przeciwieństwem tego co gramy w The Necks. Ale to sprawiło, że zacząłem zastanawiać się jak sprawić by te nagłe, szybkie, raptowne zmiany dźwięku stały się już nie odizolowanymi wydarzeniami dźwiękowymi, ale formą tekstury. Gdyby udało mi się uzyskać taką cykliczną, przypominającą kalejdoskop paletę - wtedy byłbym w stanie wprowadzić to do muzyki The Necks. To było wyzwanie, a właśnie to zawsze najbardziej mnie interesuje. Zbliżyliśmy się do tego na płycie „Mosquito”, na której właśnie postawiłem się wobec tego dylematu i szukałem, wspólnie szukaliśmy rozwiązania. Podobnie było gdy zajmowałem się zagadnieniem cykli miar - gdy grasz w obrębie jakiegoś metrum, tempa, a ono cyklicznie się zmienia - albo zmienia się sam cykl, w różnym stopniu. W tym np. accelerando czy rallentando [terminy muzyczne oznaczające stopniowe przyspieszanie i zwalnianie]. Wiąże się to także z tym w jaki sposób można być zamkniętym w danym groovie a jednocześnie być wolnym [free] - tyczy się to całej naszej trójki. Uważam, że było wielkim osiągnięciem znalezienie sposobu, drogi do tego w ramach The Necks. Oczywiście to nie wydarzyło się nagle, w trakcie jednego koncertu, ale raczej trwało dekadę…
Te rzeczy cały czas bardzo mnie interesują i cały czas je rozwijam. Pamiętam, kiedy nagrywaliśmy album pt. „Black” [jedna z dwóch płyt, obok „White”, które razem ukazały się jako album „Silent Night” w 1997 roku] słuchałem wtedy bardzo dużo ciężkiej muzyki takiej jak Swans. Znalazłem tam dużo inspiracji do niektórych rozwiązań rytmicznych itp.
Podsumowując: Tak, z pewnością jest wiele rzeczy, których nie zrobilibyśmy jako The Necks. Wprowadzanie kolejnych elementów w przestrzeń The Necks nie sprowadza się do pytania „co?” ale „jak?” - w jaki sposób to do ciebie przychodzi, na ile jest czymś, co może być organicznym elementem, z wewnątrz a nie z zewnątrz.
Często w próbach opisania waszej muzyki pojawiają się takie słowa jak „trans”, „medytacja”, „hipnoza” itd. Słuchając was dzisiaj, z pewnym zdziwieniem odkryłem, że nie jestem wcale w pół-śnie a raczej w stanie nadzwyczajnej koncentracji. Ciekaw jestem na ile na Wy na scenie popadacie w trans i jesteście free a na ile jest to pełna świadomość i koncentracja?
C.A.: Mam wrażenie, że to, w jaki sposób odbieram naszą muzykę będąc na scenie jest bardzo podobne do tego co czuje nasza publiczność. Oczywiście nie jestem w stanie tego udowodnić, ale czuję, że naszej muzyki słucham na scenie w inny sposób niż innych projektów, których jestem częścią. Oczywiście zdarza mi się zatracić w niej, czas potrafi się dla mnie rozciągnąć, oderwać od rzeczywistości. Z pewnością jestem bardzo skupiony w swoiście medytacyjny sposób. Dużo bardziej niż w normalnym życiu.
T.B.: To bardzo ciekawe zagadnienie: być jednocześnie zupełnie zrelaksowanym, w ten medytacyjny sposób a jednocześnie w pełni skupionym i skoncentrowanym. Czasem gramy rzeczy, które są bardzo złożone, szczegółowe - a jednocześnie otwarte…
C.A.: Np. najbardziej lubię słyszeć dźwięk mojego fortepianu odbity od tylnej ściany sali koncertowej. Nie słucham więc tak bardzo dźwięków, które dochodzą do mnie z instrumentu, przed którym siedzę, ale słucham, szukam tego dźwięku, który dobiega z przestrzeni. W tym sensie jest to, jak sądzę, podobne do wrażeń jakie odbiera publiczność. To co robimy, to co ja robię nie polega na buchalterii - nie muszę podejmować wielkiej liczby wykalkulowanych, zaplanowanych decyzji, nie muszę o niczym pamiętać. Tak jak słusznie zauważyłeś, w naszej muzyce nie ma pojęcia błędu. To mnie niezwykle uwolniło i pozwoliło cieszyć się muzyką każdego z instrumentów i tego, jak się ze sobą łączą, spowijają. Można powiedzieć, że my nie tworzymy tych utworów - one tam w jakiś sposób już są, my tylko nimi sterujemy…
T.B.: albo pozwalamy im wisieć w powietrzu. To dla mnie taka niewidzialna całość, która nie potrzebuje być sterowana, a jedynie utrzymana w górze [ang. buoyant oznaczające jednocześnie lekki, pogodny, utrzymujący się na powierzchni, rosnący, nośny, prężny - wszystkie te znaczenia wydają się odpowiadać muzyce zespołu - przyp. tłum.].
Ciekaw jestem na ile interesuje was reszta muzycznego świata - zaczynaliście w czasach, gdy płyta kompaktowa właśnie wchodziła do powszechnego użytku. Wraz z nią ludzkość dostała nową miarę koncentracji - 70 minut. Dziś CD jest już ponoć w fazie schyłkowej, słuchacze kupują pliki z pojedynczymi piosenkami a Wasze nagrania i ich długość zyskują charakter pewnej demonstracji.
C.A.: Dziś graliśmy dość długo [około godziny]. Nasze płyty są jednak zdecydowanie różne od naszych koncertów - inny jest też proces ich powstawania. Gdybyś wybrał się na nasz kolejny nasz koncert w przewidywalnej przyszłości, byłby to najprawdopodobniej ok 40-minutowy utwór na fortepian, bas i perkusję. Robimy tak od ostatnich 25 lat. CD był formatem, który od samego początku bardzo dobrze do nas pasował. 45 minut do godziny to od zawsze był właściwy czas dla muzyki The Necks. W przypadku dobrej jakości płyty winylowej na jednej stornie nagrać mieści się 20 minut muzyki. Potem słuchacz musi wstać i przełożyć płytę na drugą stronę. Myślę, że jednak płyty CD będą dalej w obiegu…
T.B.: Zagadnienie związane z coraz bardziej kurczącym się czasem ludzkiej koncentracji poruszany jest od dekad. .
[Chris Abrahams kaszle]
T.B. do C.A.: Skoncentruj się!
[L.S.: zajęty pakowaniem bagaży zanosi się szyderczym śmiechem]
T.B.: No więc tak, ludzka uwaga jest coraz bardziej rozproszona, ale, żeby było zabawniej współczesna technologia pozwala nam upubliczniać nagrania o praktycznie nieograniczonej długości. Nasza utwór może trwać 5 godzin bez rozbijania go na części i nikt nie musiałby przerywać słuchania i przekładać niczego na drugą stronę. Mimo to, tak jak powiedział Chris, wydaje mi się, że trzy kwadranse - godzina to właściwy czas dla naszych utworów. Choć jest to w sumie nasza arbitralna decyzja - gdy jest taka wola, energia i dostatecznie dużo kreatywnej energii, muzyka mogłaby trwać i trwać i trwać. Dochodzimy jednak do momentu, w którym wiemy, że już wystarczy, że osiągnęliśmy to, na czym nam zależało.
C.A.: Pewnego razu, podczas koncertu w Bernie, w Szwajcarii, dobiliśmy do godziny i 20 minut.
T.B.: A czy stało się tak dlatego, że byłem czymś fantastycznie zainspirowany czy chcieliśmy się z czymś zmierzyć, czy taki był nastrój? Nie pamiętam…
C.A.: To trochę jak skok w dal, w którym ten Amerykanin [Mike Powell, 1991] pobił rekord, który był poza zasięgiem wszystkich przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
L.S.: Chyba jednak możemy przypuszczać, że były w to zaangażowane także inne substancje, czyż nie? [śmiech]
T.B.: Poproszono nas kiedyś byśmy wzięli udział w koncercie, który miał trwać 12 godzin. Myślę, że byłoby to interesujące. W różnym momentach różni członkowie zespołu byliby już zmęczeni ale wymusiłoby to na nas stworzenie takiej przestrzeni, w której mimo to muzyka mogłaby trwać. Ale to w sumie bardziej sport niż muzyka. Koncert ostatecznie nie doszedł do skutku.
C.A.: Uważam, że byłoby czymś niezwykle smutnym gdybyśmy utknęli w jakimś miejscu i nie byli skłonni tego zmieniać. Myślę, że robimy to tak długo, i, odpukać, będziemy to robić dalej, tak długo jak będziemy w stanie. To jest taka bezpieczna, przyjemna przestrzeń, gdy wychodzimy razem na scenę. Żaden inny projekt, w który jestem zaangażowany nie wystawia mojego mózgu i moich emocji na próbę bardzo jak ta grupa. Nie bylibyśmy razem tak długo, gdybyśmy w tych kieszeniach, jakimi są kolejne koncerty The Necks nie znajdywali czegoś co wynosi nas poza naszą egzystencję. Nie znaczy to, że moje życie jest złe (śmiech) - to po prostu wielki przywilej być tego częścią.
T.B.: To oaza - przestrzeń zaufania. Bardzo przyjemny tak kreatywnie jak i brzmieniowo świat. Dobrze w nim być. Bardzo dobrze się znamy, lubimy się. To świetnie, że możemy to dalej robić.
Moje ostatnie pytanie jest być może niestosowne i zbyt osobiste, ale chciałem zapytać o Waszą religijność, czy może duchowość. Łatwo byłoby zinterpretować Waszą muzykę w duchu Zen. Przypomina mi się słynne zdanie Dereka Bailey: Muzyka jest jak życie, tylko lepiej.
/śmiech/
C.A.: Nie wiem czym jest muzyka. Ale widzę, że w pewien sposób naśladuje ona…
T.B.: Ułatwia, przenosi cię, poszerza horyzont…
C.A.: Nie rozumiem dlaczego gdy gramy razem nagle jest bum i wszyscy trzej w tym samym momencie wiemy, że to już koniec. Nie wydaje mi się jednak, by było to dowodem na istnienie jakieś metafizycznej czy religijnej mocy. Nie jestem religijny.
Nie jesteśmy w stanie tego kontrolować. Do pewnego stopnia jest to jakiś obiektywny twór, ale przecież wiem, że to ja gram. Wiem, że zależy to także od tego na jakich konkretnych instrumentach i w jakiej sali przychodzi nam grać. Co każdy z nas potrafi z tego stworzyć, jak będzie to współgrało ze sobą na wzajem. Do pewnego stopnia to jest arbitralne - wiemy dokąd zmierzamy, co chcemy osiągnąć - nie musimy tego werbalizować.
T.B. Nieustannie mamy do czynienia z falami dźwiękowymi, harmoniami i ich zmianami. Ale nawet nie próbuję udawać, że rozpatruję muzykę w kategoriach racjonalnych praw fizyki. Są rzeczy, które rozumiemy z doświadczenia, ale nie są one przewidywalne. Z pewnością całą naszą muzykę da się wytłumaczyć na gruncie nauki, ale nie zagłębiamy się w to.
L.S.: Może powinniśmy zacząć.
T.B.: Uważam, że religia i duchowość to różne pojęcia. Nazwałbym te relację świętowaniem ludzkiego ducha…
C.A.: Jesteśmy też ekspresyjni. Nie traktuję naszej muzyki jak efektu jakiegoś eksperymentu. Staramy się, ja staram się, zająć pewne stanowisko - dotyczące emocji. Nasza improwizacja nie jest efektem końcowym jakiegoś systemu intelektualnego. Nie jestem konceptualistą - sednem przekazu nie jest dla mnie forma, ale emocje. Te elementy się być może nie wykluczają. Przez wiele lat jako artysta zmagałem się z tą dychotomią. The Necks są dla mnie portalem… Czuje się bardzo pewnie mając świadomość, że nie ma takiej rzeczy, którą mógłby zrobić Tony, która zaburzałaby…
[Tony Buck rzuca łyżeczką do herbaty w Chisa Abrahamsa].
C.A.: No właśnie. Nawet gdyby rzucił we mnie łyżeczką, co właśnie się wydarzyło - spodziewałem się tego.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.