The Polish Thing vol. 1

Autor: 
Kajetan Prochyra

Trzy, a dla wytrwałych nawet trzy i pół koncertu z udziałem gwiazd polskiej sceny muzyki improwizowanej oraz skandynawskiej super-grupy The Thing - oto jak niedzielny wieczór można było spędzić w warszawskim Pardon, To Tu - a co najlepsze, to dopiero półmetek muzycznego święta.

Swoim cyklem „2 nights with…” warszawski klub Pardon, To Tu pokazuje jak powinna wyglądać obecność zagranicznych gwiazd w Polsce. Już od dawna przecież nie chodzi o to, by tego czy innego artystę zobaczyć po raz pierwszy. Ze świecą szukać tych postaci jazzowej sceny, która nad Wisłą jeszcze nie grała. Podobnie coraz trudniej usłyszeć koncert danego składu, który sam w sobie wprowadziłby w muzyczne życie danej sceny istotny zawrót głowy. Scena nasza wyrosła już dawno z okresu fascynacji tym czy innym zagramanicznym artystą. Polscy muzycy tworzą własne formy ekspresji i coraz odważniej chcą je konfrontować nie tylko na własnym podwórku. Spotkanie z triem The Thing to okazja ku temu znakomita!

Pierwszego wieczoru, dwudniowej rezydencji Matsa Gustafssona, Ingebrigta Håker Flatena i Paala Nilssen-Love’a mieliśmy okazję posłuchać koncertu The Thing poprzedzonego dwoma mieszanymi setami: najpierw Håker Flatenowi partnerowali na fletach Dominik Strycharski, na saksofonie altowym Jan Małkowski i na trąbce Olgierd Dokalski. Następnie za bębnami zasiadł Paal Nielsen Love a u jego boku stanęli przy kontrabasie Ksawery Wójciński, na trąbce Piotr Damasiewicz i na alcie Maciej Obara.

Pierwszy set spontaniczność miał praktycznie wpisaną w line-up. Nie tylko żaden z polskich muzyków nie grał wcześniej z Norweskim basistą - także nasi, dobrze znani improwizatorzy wcześniej się na scenie nie spotkali. Pomysł był to wysokiego ryzyka i niestety nie przyniósł on wiele dobrego. Tym trudniej przebiegała spontaniczna twórczość, że nie tylko z Haker Flattenem panowie poznali się na kilka godzin przed koncertem, ale i sami ze sobą nigdy wcześniej nie stanęli na scenie.

Basista wyraźnie nie planował brania odpowiedzialności za ciężar muzyki, która miała powstać. Planował dostosować się do gospodarzy. Problem jednak polegał na tym, że ci nie za wiele mieli mu do zaproponowania. Jedynie Dominik Strycharski kilkukrotnie próbował zmieniać bieg improwizacji, jednak i to nie przepchnęło jej na szersze wody. Brakowało pomysłu i odwagi w egzekwowaniu własnej woli. Muzyka spoczęła więc na barkach doświadczonego Haker-Flattena, którego brzmieniowe poszukiwania na gitarze basowej też na nie wiele się zdały.
To była dość gorzka, ale może cenna lekcja improwizacji i tego jak wiele doświadczenia, pewności i kreatywności wymaga muzyczna spontaniczność.

To co nie zadziałało w pierwszym secie z nawiązką zagrało w drugim. To, że muzykom nie zabraknie odwagi było jasne od pierwszych dźwięków wspólnego wiru Macieja Obary, Piotra Damasiewicza, Ksawerego Wójcińskiego i Paala Nilssena Love’a. Dwaj ostatni kontakt złapali ze sobą w oka mgnieniu, tak w improwizacyjnym uniesieniu, spontanicznych groovach jak i w duecie. Damasiewicz i Obara grają ze sobą przez okazały kawał życia, stąd wspólna muzyczna wolność jest ich naturalnym habitatem. Wszystkich razem i każdego z osobna słuchało się z ogromną przyjemnością. Było różnorodnie, mocno, kolorowo i wyraziście. Szkoda, że set ten trwał tylko dwa utwory. Ogień, który podpalał każdy z muzyków mógł zapłonąć jeszcze wyżej.

Po wariacjach polskich przyszła pora na danie główne: The Thing - pod wodzą Matsa Gustafssona i jego szwedzkich trąbek - jak saksofony barytonowe improwizatora ochrzcił jeden ze słuchaczy. Siła ich brzmienia pozostawia trwały ślad na bębenkach słuchowych melomanów. Zespół zaś jest organizmem tak wysoko rozwiniętym, że z tego wulkanu dźwięków co i raz wyrzucane są melodie, groovy, spektakularne solówki. Rockowa energia - to za mało powiedziane. Publiczność oszalała - i jest to właściwie naturalna reakcja na muzykę The Thing.

Niedzielny wieczór w Pardon, To Tu przyciągnął też liczną grupę muzyków warszawskiej sceny. Mało kto spodziewał się jednak, że około pierwszej w nocy usłyszymy dzięki temu czwarty koncertowy set spod znaku Trans-Baltica. Na klubowej „Legnicy” Marcin Masecki zaintonował kilka ragtime’ów, które z radością podchywcił na kontrabasie Ingebrigt Håker Flaten i Paal Nilssen-Love na werblu. Po chwili dołączył do nich Piotr Damasiewicz a próbki wokalne dokładał nieśmiało Ksawery Wójciński. Dziewczęta zaczęły tańczyć, a tradycyjny jazz bawił najwytrwalszych bywalców i zebranych muzyków. Radość - radość - radość.

Cóż więcej trzeba? Jeszcze więcej muzyki? Dziś powtórka z rozrywki - najpierw skład polsko-skandynawski a potem The Thing i ich kolejny pokaz fireballi.