Ab Baars Trio i Ig Henneman w Pardon To Tu - jazz nie dla idiotów.
Jest lepiej, może nie najlepiej, ale jednak lepiej. Widać dobrą zmianę, i co ważne, zmianę nie zadekretowaną, ale oddolną. Na koncercie Aba Baarsa, jego tria i duetu z Ig Henneman było znacznie więcej ludzi niż przy poprzednim pobycie artysty w Warszawie. To dobry znak. Ci którzy nie byli żałować powinni, choć wiadomo raczej, że muzyka Baarsa nie jest na tyle atrakcyjna, aby wyciągnąć z domu tłumy. Nie jest pod nóżkę, nie ma charakteru ludycznego kiwadełka, ale też nie dotyka minimal music i nie wpisuje się w przestrzenie elektroniczne. Na bakier jej też z korzystaniem z wątków żydowskich, a sam lider, co już w ogóle największym zdaje się być utrapieniem, nie dosłużył się wizerunku twórcy kultowego, człowieka reformatora, krzyczącego pomnika, próbującego wrzaskiem wyrwać narodu ze strefy komfortu. Krótko mówiąc, ma gość u nas pod górkę. Nie jest nawet z Niemiec, gdzie mógłby brać udział w społecznych ruchach wyzwalania Europy z okowów konformizmu, ani ze Stanów. Nie pił też od urodzenia ze źródła najprawdziwszego jazzu. Dobrze, że chociaż wujek Google nie milczy na jego temat, bo jakby i to było jego udziałem, to można by pomyśleć, że go w ogóle nie ma.
Tak, to pech wielki, że Ab Baars postawił w swojej muzyce na rzeczy ciekawe ledwie dla garstki słuchaczy. Całym swoim artystycznym życiem stara się zwrócić uwagę na sprawy chyba niekoniecznie bardzo istotne, jak brzmienie, własny język muzyczny, na przestrzenie pomiędzy kompozycją i improwizacją czy na rzecz zupełnie dziwaczną jak ogromna dbałość o język muzyczny. W zamian za to próbuje, i to z powodzeniem, zachęcić słuchających do uruchomienia wyobraźni, do słuchania uważnego, doceniania brzmienia i jego subtelności oraz potraktowania muzyki nie jako prostego entertainment.
Z Ig Henneman czyni te starania od bardzo dawna raczej na polu kameralistyki, sięgając po inspiracje poezją, sztuką oraz po materię spisywaną w równej mierze na papierze nutowym, co tworzoną w improwizatorskim zapale. Z triem, z Wilbertem De Joode na kontrabasie i Martinem Duynhovenem równo od 25 lat przekształca jazzowy idiom i estetyczną etykietę free improvised we własny oryginalny, ale nie ostentacyjny głos.
Pewnie dlatego nawet trudne sploty fraz granych w duo, wyrafinowane brzmienia klarnetu, saksofonu tenorowego i fletów shakuhachi z altówką oraz abstrakcyjne niekiedy kompozycje nie brzmią w ich wykonaniu jak intelektualny bełkot i mają ten fantastyczny rodzaj siły, która bardzo przykuwa uwagę i jest zwyczajnie wielką ucztą dla uszu i wyobraźni. W Warszawie zagrali cykl kompozycji zainspirowanych poezją traktującą o wiośnie, ale to znaczenie ma raczej drugoplanowe. Przed laty grywali, a nawet nagrali na płycie, podobny cykl tyle, że ze źródłem bijącym z inspiracji jesiennych i tam również największym atutem była ich autorska wypowiedź, a nie ideowe zaplecze
O ironio, dzień wcześniej niedaleko Pardon To Tu, w zupełnie innym klubie, zagrał zupełnie inny, ale bardzo modny zespół. Jaki, sprawdźcie sami. Sala była pełna, bar wzięty, bilety sprzedane, a muzyka głośna, pod nóżkę i podobno nakłuwająca balon intelektualności jazzu. Zrywała też z tym wszystkim, co rzekomo w jazzie złe i niekomunikatywne. Pewnie dlatego frekwencja w Pardon nie była taka, jak zasługiwali na to bohaterowie wieczoru. Ale to może i lepiej. Tu przynajmniej na pewno nie było jazzu dla idiotów.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.