Opowiem Wam historię swoją, nie będzie o Fryderykach - Mikołaj Trzaska w Pardon To Tu

Autor: 
Maciej Karłowski

Przed Teatrem Polskim w środę zebrał się tłum. W sporej części złożony z wyfiokowanych ludzi showbiznesu. Przyjechali uczestniczyć w święcie, które co prawda mało kiedy odzwierciedla to, co dzieje się na rynku muzycznym, rzadko jest odbiciem tego, co najważniejsze, a jeszcze rzadziej skutkuje dla laureata czymś więcej niż satysfakcją z posiadania figurki w salonie, ale jednak święcie.

Pomiędzy strojnymi gośćmi w kapeluszach, trzyczęściowych garniturach, wydekoltowanych sukniach kręci się masa fotografów. Flesze jeszcze nie błyskają bo jest widno, ale obiektywy nerwowo poszukują twarzy celebrieties. Cześć z mistrzów obiektywu usadowiła się już wewnątrz, blisko ścianki, na której o określonej godzinie słynni ludzie będą pozować do zdjęć. Zdjęć, które niestety nie trafią do gazet, bo jaka redakcja kupuje dziś jeszcze zdjęcia? Niektórzy już wiedzą, że będą mieli problemy z wejściem na galę, bo choć wspaniałomyślnie przyznano im akredytację, to jednak nie koniecznie chce się ich widzieć podczas ceremonii rozdania nagród. Tak na marginesie zresztą była w związku z tym afera, bo przecież niektórych, te same redakcje, które nie kupią zdjęć, wysłały by ci szczegółowo zrelacjonowali przebieg gali i spisali to, co zobaczyli w zgrabnej depeszy, w której nie padnie raczej ani jedno słowo o muzyce. Nie w sprawach muzyki wszak się tutaj spotkaliśmy, bo to nie jej święto tylko skoncentrowanego wokół niej przemysłu, który lubi ponad miarę przeglądać się w lusterkach wymiernego sukcesu.

Jak chcecie muzyki, to poszukajcie sobie innych miejsc. Co ciekawe, dziennikarzy zasiadających na takich galach nie znajdziemy w miejscach zadedykowanych muzyce, tak jak zresztą i muzyki próżno szukać w świątyniach zbudowanych dla chwały muzycznego przemysłu.

Po muzykę trzeba iść gdzie indziej. Na szczęście nie trzeba chodzić daleko. Przed Pardon To Tu, również we wtorek, nie było takiego tłumu jak przed Teatrem Polskim. Nie było wyfiokowanych dam z przyklejonym do twarzy uśmiechem, ani luzackich dżentelmenów, ale kiedy wszyscy stojący na zewnątrz klubu weszli do środka, zrobiło się bardzo tłoczno. Z perspektywy przemysłu muzycznego, to nic nieznacząca sprawa. Grać miał przecież Mikołaj Trzaska, któremu ku chwale muzyki, bardzo daleko do przemysłu i do świata celbrieties. Co gorsza, grał koncert solo promujący jego pierwszą solową płytę. Jaki przemysł będzie tym zainteresowany? Żaden, a już na pewno nie nasz i nie dzisiaj. I może to wcale nie tak źle, bo gdyby się tym interesował, to może starałby się wymusić na Mikołaju nie recital solo tylko album z trio z transkrypcjami piosenek Zbigniewa Wodeckiego?

A Mikołaj raczej na pewno nie taką historię ma do opowiedzenia. I tu jest w moim odczuciu clou spraw związanych z Mikołajem. Mikołaj Trzaska nie opowiada cudzych historii. Kiedy staje przed pełną salą ludzi nie wygłasza prawd objawionych, nie mówi jak jest, a jak nie jest. Nie pindrzy się do ludzi i nie puszcza oka, choć zdecydowanie lubi z publicznością rozmawiać, także w przerwach pomiędzy muzyką. Nie jest też pokazowo awangardowy, nie wali młotem twardych brzmień po czaszkach wiernych mu słuchaczy, ale także nie ma aspiracji przekształcać swojego grania w demonstrację umiejętności. I tu już widzę komentarze, że przecież Mikołaj nie jest wirtuozem, więc jak mógłby na takie pokazy się porywać? Może i tak. Może w rozumieniu klarnetowej maestrii widzianej z perspektywy Evana Parkera, Johna Cartera, Petera Evans, Theo Jorgnesmanna, to całkiem możliwe. Zastanawiam się tylko czy w ogóle rzecz w tym, żeby ten rodzaj mistrzostwa w jego grze próbować zdiagnozować? Czy przypadkiem z Mikołajem nie jest tak, że ma do powiedzenia rzeczy ważniejsze?  I tak jakoś podskórnie pozwalam sobie na przeczucie, że ten zasób wiedzy i umiejętności jest dokładnie taki, jakiego Mikołaj potrzebuje, żeby opowiadać muzyką o sprawach dla siebie istotnych ciekawie i zajmująco. Co więcej, wystarcza on z naddatkiem, aby swoimi opowiadaniami wprawić w zasłuchanie. Koncerty Mikołaja, jak się okazuje także i te solowe, to zdarzenia z cyklu - Hej ludzie! Chciałbym Wam opowiedzieć historię. Przydarzyła mi się jakiś czas temu, ale do dziś nie mogę o niej zapomnieć. Żyje we mnie wciąż, a tyle lat minęło. Tak, tak, dzisiaj myślę o niej trochę inaczej niż przed laty, ale wciąż do niej wracam i odczytuję ją na nowo. Posłuchajcie. - I ludzie słuchają i ja także jej słucham. Czasami opowieść wiedzie przez Wołyń, kiedy indziej zatrzymuje się nad żonkilem upamiętniającym Powstanie w Getcie, kiedy indziej wiedzie gdzieś do jazzowych reminiscencji, a potem biegnie sobie w jeszcze inne rejony.

Raz jest gwałtowna, kiedy indziej może nawet dosadna, a na alcie zaczyna pojawiać się krew. Innym razem dowcipna, a jeszcze kiedy indziej bardzo zamyślona, cicha, delikatna grana z troską, aby nie uronić nic z jej filigranowości.

Mroczne tematy mieszają się z opowieściami świetlistymi i dającymi nadzieję. I jakiekolwiek by nie były, jest to szalenie istotne poczucie, że na scenie nie jesteśmy kiwani przez estradowego wyjadacza. To bardzo ważne, ważniejsze niż wszystkie wyobrażone lub nie dostrzeżone kwalifikacje.

Sami powiedzcie czy takich historii chciałby posłuchać nasz szołbiznes?