Jazzowa Jesień w Bielsku 2016 - tak było. Jak będzie?
Są na mapie Europy i Świata punkty, których nazwa magnetyzuje niemal wszystkich, a odwiedzenie ich jest niemal powinnością. Są także miejsca, których istnienia większość ludzkiej populacji nawet się nie spodziewa, jednak magię tych miejsc tworzą wydarzenia, które się tam odbywają.
Bielska-Białej można nie znać, mimo urokliwego położenia, bogatej historii, rangi i znaczenia ekonomicznego, politycznego, turystycznego, itd. Ale od czternastu lat to miasto jesienią staje się celem odwiedzin miłośników muzyki improwizowanej, którzy poszukują tych niezwykłych przeżyć jakich dostarcza obcowanie z różnorodną muzyką najwyższych lotów. Od czternastu lat w stolicy Podbeskidzia jesień regularnie „wibruje” i rozbrzmiewa dźwiękami, które elektryzują fanów jazzu. „Jazzowa Jesień”, pod artystyczną dyrekcją wybitnego artysty – Tomasza Stańki i patronatem legendarnej wytwórni ECM (Editions of Contemporary Music) co roku gromadzi artystów z całego świata reprezentujących najrozmaitsze odmiany jazzu, których wspólnym marginesem jest ich wysoki poziom artystyczny.
Od 14 lat festiwal gości najbardziej „gorące” nazwiska sezonu oraz artystów, którzy tworzą kanon muzyki jazzowej i są żyjącymi legendami muzyki improwizowanej. Co roku program obejmuje repertuar bardziej i mniej klasyczny, awangardowy, mniej oczywisty w odbiorze. Cechą niezmienną jest to, że na Jazzowej Jesieni jest programowo różnorodnie i eklektycznie.
Doceniają to miłośnicy muzyki, którzy wiernie dopisują, wypełniając w całości widownię Bielskiego Centrum Muzyki (BCK) na wszystkich koncertach Jesieni.
Tegoroczną edycję otwarł nastrojowy koncert argentyńskiego mistrza bandeonu – Dino Saluzzi, który prezentował lekko melancholijny, przepiękny materiał z wydanej 2 lata temu płyty El Valle de la Infancia. Występ na Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej wieńczył trasę koncertową, w której towarzyszyli artyście: jego brat Félix „Cuchara” Saluzzi (z saksofonem tenorowym i klarnetem), syn José María Saluzzi (na gitarze), bratanek Matías Saluzzi (grający na gitarze basowej i kontrabasie) oraz, perkusista i perkusjonista U.T. Gandhi, a w pierwszym utworze do zespołu dołączył Tomasz Stańko (przyjaciel i muzyczny towarzysz z wydanego wiele lat temu album From the Green Hill).
Repertuar wtorkowego wieczoru wypełniały kołyszące, przejmujące melodie, których aksamitne dźwięki, wyrazista faktura i romantyczny klimat, pozwalały całkowicie zapomnieć o jesiennej wilgoci i chłodzie na zewnątrz. Utwory prezentowane przez grupę nie były krzykliwe i roztrzęsione, lecz spokojne i łagodne, choć nie pozbawione rytmu. Wariacje na temat tanga, argentyńskiej muzyki ludowej, zamby, subtelnie i z prawdziwym wyczuciem zaprezentowane przez muzyków, wzruszały słuchającą w uwadze i zachwycie publiczność.
Choć głównym bohaterem występu był bandoneon, nie przyćmiewał on pozostałych instrumentów. Znakomicie prezentowała się gitara w rękach José Marii Saluzzi, która wchodziła w pełen pasji i ekspresji dialog z saksofonem i basem. Perkusja głównie asystowała umiejętnie pozostałym instrumentom, dodając wyrazistości i posuwając delikatnie utwory do przodu.
Cały materiał zaprezentowany w zasadniczej części koncertu oraz w czasie bisów to muzyczne pejzaże, liryczne opowieści o wciągającej narracji, osobista podróż dojrzałych artystycznie, ale i (w przypadku Dino oraz Felixa Saluzzi) wiekiem muzyków do korzeni argentyńskiej muzyki. Osobisty, emocjonalny charakter utworów wzmacniały bezpośrednie, proste, wygłaszane z lekka nieporadną angielszczyzną zapowiedzi lidera, które kierował on do publiczności.
Ta, doskonale odczytała i przyjęła występ grupy, gorącymi owacjami nagradzając koncert artystów.
Drugi dzień festiwalu rozpoczął występ z pogranicza jazzu i muzyki elektronicznej dwóch artystów: norweskiego perkusisty i kompozytora Thomasa Strønena oraz angielskiego saksofonisty i kompozytora Iaina Ballamy’ego, którzy reprezentowali grupę FOOD, tym razem bez trzeciego członka zespołu: Christiana Fennesza (austriackiego muzyka elektronicznego i gitarzysty). Występ miał nakarmić uszy, ale i oczy „jesiennej” publiczności, bowiem integralną częścią koncertu była projekcja z intrygującymi, niepokojącymi, ale i hipnotyzującymi fotografiami i klipami autorstwa Dave’a McKeana, prezentującymi surowe pejzaże Skandynawii, kontrastowym, monochromatycznym wydaniu.
Trzeba przyznać, że warstwa wizualna i dźwiękowa bardzo dobrze ze sobą korespondowały: groźne, puste krajobrazy i ascetyczna, senna, ledwie naszkicowana muzyka, miały pobudzić wyobraźnię, uwolnić świadomość, dać się ponieść nurtowi wyznaczonemu przez przeciągłe, przeszywające improwizacje saksofonu i nieprzewidywalne uderzenia perkusji oraz przetworzone, zwielokrotnione sekwencje rytmiczno-dźwiękowe. Mnie nękały natrętne skojarzenia z eksperymentalną, awangardową muzyką elektroniczną.
Choć jeszcze kilkakrotnie tego wieczoru zadawałem sobie pytanie, czy koncert FOOD był koncertem jazzowym, nie miałem wątpliwości, że miał on w sobie ogromną dawkę intrygującej energii i był świadectwem otwartości, pomysłowości i przywiązania do improwizacji, jakimi wykazali się Ballamy i Strønen.
Po przerwie na scenę wyszedł oczekiwany przez wielu jako jedna z największych atrakcji festiwalu, a z pewnością najbardziej oczekiwany wykonawca tego wieczoru – Avishai Cohen Quartet. Nazwisko lidera grupy jest znajome regularnym bywalcom Jesieni Jazzowej – Cohen miał zasilić skład Marka Turnera podczas jego występu na XII edycji festiwalu; wezwany nagle informacją o ciężko chorym ojcu po próbie przed koncertem odleciał do domu, lecz nie zdołał pożegnać się z umierającym. Wydanym na początku 2016 r. albumem Into the Silence oddał hołd i dał wyraz swojemu przywiązaniu do ojca.
Koncert, na który publiczność oczekiwała w napięciu, w większości zawierał materiał z tej płyty; materiał o niezwykłym, intymnym charakterze, nasycony uczuciem, opowiadający o sprawach uniwersalnych, zrozumiałych dla każdego słuchacza i przez to jeszcze bardziej poruszający.
Publiczność, choć najbardziej wyczekiwała brzmienia trąbki Avishaia Cohena, mogła w niemniejszym stopniu oddać się zachwytowi nad świetną grą pianisty Yonathana Avishaia, który zręcznie akompaniował tłumionej trąbce Cohena. Jonathan Blake, rosłej postury muzyk pokazał się słuchaczom jako energiczny, zwinny i pomysłowy perkusista, a połamany, nieoczywisty rytm, bezbłędne, zdecydowane i wyraziste partie akompaniamentu i sola, jakimi obdarzył poszczególne części suity z Into the Silence, nadawały utworom niezwykłej dramaturgii i pazura.
Na scenie wybrzmiały cztery, rozbudowane, przejmujące części suity upamiętniającej bliskiego sercu lidera człowieka, by nagle przerwać ten ciąg kompozycji nowym, świeżo skomponowanym utworem, któremu muzycy nadali tymczasowy tytuł Main Theme. Utwór ten wyraźnie odbiegał charakterem od Into the Silence – było w nim o więcej wigoru, trudnego do powstrzymania impetu. Odczuwalne było, że muzyka, która powstaje na nowe wydawnictwo, to zupełnie nowy rozdział w życiu trębacza, otwarty już po przeżyciu i zamknięciu etapu pożegnania z ojcem. Pozostaje oczekiwać jej z niecierpliwością.
W czwartkowym programie publiczności dano okazję wysłuchać kolejnych związanych z Jesienią Jazzową oraz wytwórnią ECM artystów: dającego koncert jako pierwszy kreatywnego i sprawnego mistrza gitary Jakoba Bro w asyście Thomasa Morgana na kontrabasie i genialnego Joey’a Barona na perkusji, oraz Tomasza Stańki grającego z Davidem Virellesem na fortepianie, Reubenem Rogersem na kontrabasie i Marcusem Gilmore na perkusji. Wszyscy wymienieni muzycy wystąpili przynajmniej raz w ubiegłych edycjach festiwalu w Bielsku-Białej, choć można ich było oglądać i słuchać w nieco innych niż opisywane, konfiguracjach.
Trio, którego liderem był duński gitarzysta dało świetny występ, z oryginalnymi, świeżymi kompozycjami i mnóstwem „smaczków”, które wydobywał każdy z artystów z instrumentu, którym posługiwał się na scenie. Gęsto utkane, przestrzenne utwory, subtelnie, z wyczuciem zaserwowane przez Bro, „przyprawione” na szeleszcząco i skrząco w umiarze dodaną perkusją i wzmocnione głębokim, „kremowym” basem Morgana.
Oglądanie Barona, który z zapamiętaniem niemal „lepił” dźwięki na swoim zestawie perkusyjnym, jak zawsze wynajdował nowe sposoby wydobycia dźwięków – a to uderzając pałkami o bok bębna, to wybijając rytm palcami, tworząc z rytmu jakby rusztowanie, po którym wspinały się partie gitary.
Mnie nie sposób było wyłonić jednego muzyka, który nadawałby prym całemu zespołowi – każdy zachwycał zaangażowaniem, zapamiętaniem jakie wkładał w wykonywane przez siebie partie utworów.
Kompozycje choć proste i bez taniego efekciarstwa, składały się z dźwięków, które wypełniały każdy fragment przestrzeni muzycznej utworów.
Trzeba też przyznać, że sam występ został świetnie zrealizowany od strony akustycznej – selektywność instrumentów, soczyste, złożone akordy, wyrazistość brzmienia, zachowane nawet w tych fragmentach pod koniec koncertu, gdy artyści wzniecili prawdziwy płomień, gdy przesterowana gitara i depcząca jej po piętach dynamiczna, drapieżna perkusja, w asyście nerwowo pulsującego kontrabasu wytworzyły całkiem spory hałas, wprawiła w zachwyt widownię i wywołała wypieki u wielu słuchaczy, w tym piszącego tę relację.
Zaprezentowany materiał pokazał muzyków jako kompetentnych, doskonale przygotowanych maratończyków, z rozwagą i z doświadczeniem rozkładających siły, a nie sprinterów, którym energii i żaru starcza tylko na krótki dystans na jaki zaplanowany jest ich występ.
Z koncertu wyszedłem z głębokim wdechem, który zatrzymało mi w płucach fenomenalne wykonanie udanego materiału z ostatniego krążka Jakoba Bro. Pełen zachwyt!
W ten sam wieczór publiczność otrzymała przywilej usłyszenia jeszcze jednej nowości – pierwszego wykonania materiału, jaki zawierać będzie nowe wydawnictwo legendarnego Tomasza Stańki z zespołem. Jego pojawienie się na scenie zapowiedziała z widocznym wzruszeniem Anna Stańko, menadżer wybitnego trębacza, a prywatnie córka. Porównała artystę do dojrzałego drzewa, które wrastając korzeniami w głąb ziemi, sięga w nowe rejony, zaś konary rozpościera wysoko, w kierunku nieba. Taki też miał być nowy repertuar, którego mieliśmy wysłuchać: całkowicie inny, świeży, odkrywczy.
Koncert rozpoczął, stający się powoli standardem na scenicznych wystąpieniach trębacza Amsterdam Avenue z płyty Dark Eyes. Były też utwory z wcześniejszych albumów, ale większość występu zajęły nowe kompozycje, zagrane, trzeba przyznać, po mistrzowsku. Zespół Stańki to klasa i samodzielny byt – w tych momentach, gdy maestro oddawał pola swoim towarzyszom, kontemplując z pochyloną głową ich grę, na scenie następowała erupcja dźwięków; ekspresja, radość i pasja, jaką demonstrowali młodzi artyści zapierała dech i wywoływała gęsią skórkę. Reuben Rogers na kontrabasie z dziecięcą radością wchodził w dialog ze świetną perkusją pod rządami Marcusa Gilmora, albo dodawał pulsu doskonale opowiadanym partiom solowym fortepianu Virellesa.
Obserwując drobną postać Tomasza Stańki, w swoim eleganckim kapelusiku, nienagannym garniturze, dmącym z uczuciem w ustnik trąbki, kołyszącym się w takt dźwięków, albo przysiadającym na jednym z taboretów na estradzie, zastanawiałem się czy materiał, który zmaterializuje się w postaci krążka na początku nowego roku w istocie pochodzi z całkowicie nowych rejonów i obszarów. Nie jestem co do tego przekonany, co nie zmienia faktu, że występu kwartetu wysłuchałem z wielką przyjemnością.
Czwarty dzień festiwalu zapowiadał się intrygująco: najpierw wielbiony przez fanów najbardziej wysublimowanej improwizacji Craig Taborn w swej minimalistycznej recitalowej odsłonie, a po nim, w kompletnie przeciwstawnej formie Michael Formanek z towarzyszeniem tak licznego zespołu (19 artystów!), że samo ich ulokowanie się na scenie zajmowało całkiem długą chwilę.
Trzeba przyznać, że koncert Craiga Taborna, wyczekiwany z dużym zaciekawieniem i ekscytacją okazał się być jednym z najbardziej, obok wspomnianej wcześniej formacji FOOD, kontrowersyjnym wystąpieniem podczas tegorocznej Jesieni Jazzowej. Była to solidna dawka oszczędnej w formie, powściągliwie zaaranżowanej, niełatwej w odbiorze samotnej improwizacji z pogranicza free jazz i muzyki kameralnej. Masywne, monolityczne akordy, przeplatane dynamicznymi rozbieganymi wariacjami, przy kompletnym braku interakcji z publicznością wywoływały dość niepokojące uczucie samotności i niepokoju. Tym występem można było się tylko zachwycić, albo zostać nim głęboko rozczarowanym. Artysta nie pozostawił publiczności miejsca na jakiekolwiek pośrednie oceny. Duża część widowni opuściła jednak salę koncertową zachwycona awangardowym repertuarem Taborna.
Po przerwie, której słuchacze potrzebowali, by przygotować się do następnego koncertu, na scenę zaproszona została grupa Ensemble Kolossus, którą zaangażował do swojego projektu The Distance znakomity basista, przedstawiciel nowojorskiej sceny muzycznej, Michael Formanek. Rozmiary zespołu były naprawdę niecodzienne, dość wspomnieć, że na różnego rodzaju instrumentach stroikowych oraz trąbkach i puzonach grało w sumie 13 muzyków, a instrumentarium obejmowało również fortepian, marimbę, kontrabas, gitarę i perkusję. Zespołem dyrygował znany bywalcom Jesieni Jazzowej, grający na co dzień na kontrabasie, Mark Helias.
Stylistycznie występ grupy mieścił się w nurcie nowoczesnego, awangardowego jazzu, swobodnych interpretacji, nieskrępowanej ekspresji, łamanych rytmów. Świetna dramaturgia, odważne, krótkie i nerwowe frazy przeplatające się z wydłużonymi partiami, dobrze budujące materię utworów o nieoczywistej melodyce, nie pozbawionej jednak harmonii i piękna.
Potężne brzmienie całej baterii trąbek czy puzonów zdolne było powalić tura, nie mówiąc o wręcz wgnieceniu publiczności w fotele mocą i przejmującym pięknem jakie zawarte było w kompozycjach The Distance.
Niezwykłe było połączenie awangardowych składni, dzikich i spontanicznych, z wyłaniających się co jakiś czas niemal klasycznych big bandowych harmonii, które wywoływały luźne skojarzenia z orkiestralną twórczością Duke’a Ellingtona czy Glenna Millera.
Zachwycona publiczność domagała się bisów, które z przyjemnością wykonali dla nas muzycy Ensemble Kolossus.
Kulminację XIV Jazzowej Jesieni stanowił sobotni koncert duetu, na który składały się dwie niezwykłe osobowości muzyczne o odmiennych rodowodach artystycznych: Vijay Iyer, 45-letni pianista, profesor uniwersytetu Harvarda, posiadający na swym koncie nominację do nagrody Grammy w 2010 r., tytuł autora najlepszej płyty jazzowej w 2009 r., miano najlepszego muzyka roku w 2010 r. oraz Wadada Leo Smith, 75-letni trębacz, multi-instrumentalista, żywa legenda awangardowego nurtu we współczesnym jazzie, w 2013 r. nominowany do prestiżowej muzycznej nagrody Pulitzera.
Na scenie BCK pojawili się by promować materiał z wydanej w tym roku nakładem ECM płyty A Cosmic Rhythm with Each Stroke, której zawartość stanowi siedmioczęściowa suita o tym samym tytule.
Na oszczędnie oświetlonej scenie znajdowali się obaj muzycy: nieco oddzielony od widowni bryłą elektrycznego pianina i fortepianu Iyer oraz odsłonięty Wadada Leo Smith. Zapewne zupełnie nieświadomie, taka konfiguracja odzwierciedlała osobowości obu artystów: nieco wycofanego, zachowującego pewną rezerwę pianisty i otwartego, energicznego, żartobliwego Wadady Leo Smitha.
Oszczędne, powolne partie fortepianu, wzbogacone zapętlonymi, przetworzonymi elektronicznie dźwiękami, na tle których trąbka snuła śmiałe wariacje o rozpiętości i natężeniu sięgającym skrajności, trafiały prosto w najczulszy punkt serca. Melancholia, skarga, szept, drapieżny krzyk, kontrast brzmień: ciepły tembr fortepianu i metaliczna ostrość trąbki, tworzyły całe bogactwo tych kompozycji.
Po zakończeniu podstawowego programu występu muzycy wzywani byli stojącymi owacjami na scenę jeszcze dwukrotnie, a gdy ostatecznie pożegnali się z publicznością, ta, z niedowierzaniem, niechętnie z ociąganiem opuszczała salę koncertową.
W niedzielny wieczór czternastą edycję festiwalu zamknął koncert jazzu tradycyjnego w wykonaniu big bandu Paul Jones & Digby Fairweather’s Half Dozen. Na kolejną odsłonę Jazzowej Jesieni trzeba będzie poczekać kolejny rok, jednak po tegorocznej odsłonie jeszcze bardziej uderzająca była myśl, że tak wielu z artystów, których wystąpienia mieliśmy możliwość zobaczyć tego roku, festiwal gościł już wcześniej, czasem w zupełnie innych, a zdarzało się, że i w niemal tych samych konfiguracjach i składach, a to co je odróżniało to rola lidera, która w danym wypadku przypadała innemu z muzyków. Nie do końca zrozumiała jest taka filozofia, a podobne wątpliwości podziela całkiem spora część regularnych bywalców bielskiego festiwalu. Jeżeli nawet formuła zakłada wybór z portfolia artystów wydających w ECM, wydaje się, że dotąd lista nie została w całości wykorzystana. Mam zatem nadzieję, że na piętnastą rocznicę Jesieni Jazzowej będziemy mieli możliwość zakosztować więcej świeżości, nie tylko pod względem repertuaru prezentowanego przez artystów, ale również widząc wiele nazwisk nowych dla tego wydarzenia. Tego pozostaje sobie życzyć wspominając właśnie zakończoną edycję.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.