To idzie młodość! – Pokusa i Vehemence Quartet na Festiwalu Jazz Jantar
Jako iż (podobnie jak w roku ubiegłym) ekipa gdańskiego Żaka doszła do słusznego wniosku, że nie ma powodu, by z Festiwalem Jazz Jantar czekać do późnej jesieni, pierwszą jego odsłonę zorganizowano już teraz. Nieistotne, że nazwana zimową odbywa się w warunkach pogodowych bliskich wiośnie, ważne – i to jest tendencja stała – że poświęcona jest muzykom rodzimym. A skoro już zaczynać, to najlepiej od przedstawicieli młodej sceny jazzowej, dlatego też na Sali Suwnicowej zagrały Pokusa i Vehemence Quartet.
Trio Pokusa zdecydowanie zaliczyć można do zjawisk najświeższych, niemniej podobne nie zwykły umykać uwadze koordynatorów Jazz Jantaru: Natan Kryszk, Tymon Bryndal i Teodor Olter pokazali się już na festiwalu przelotnie, występując w 2014 roku w kawiarni między „dużymi” koncertami Matany Roberts i Pulsar Quartetu Roba Mazurka. Tym razem, zwłaszcza, iż okazją była premiera ich pierwszego albumu, mogli się zaprezentować w pełnym wymiarze.
Zarówno opisywane fascynacje muzyką Brötzmanna, Braxtona czy Zorna jak i bezkompromisowe deklaracje medialne zapowiadały, iż będziemy mieli do czynienia z prawdziwym muzycznym „mięsem”. Dodatkowe półtorej roku ogrania dało wymierne efekty. Zespół jest zdecydowanie bardziej poukładany, można rzec, że z szaleństwa spod znaku The Thing poszedł w kierunku pogłębienia psychodelicznego brzmienia gustaffsonowskiego Fire! (nie przypadkiem tak zatytułowany jest utwór otwierający debiut tria). Największa w tym zasługa Tymona Bryndala, który pulsem hipnotycznych basowych zapętleń budował fundament większości utworów i groovem osadzał brzmienie bandu. Kroku dotrzymał mu Teodor Olter, umiejętnie rozkładając akcenty, w razie potrzeby potrafił też uderzyć intensywnym, quasi-plemiennym rytmem. Opanowanie instrumentu zdradzał saksofonista Natan Kryszk, sączący zadrażniony ton naprzemiennie z barytonu i altu.
Mimo iż muzykom zdarza się jeszcze zanadto popędzić, czy też chwilami zapomnieć o partnerach, nie można im odmówić energii, a brzmienie jest i bardziej klarowne, i coraz bardziej obiecujące. Pokusa pozostaje niezaspokojona, ale chyba o to chodzi. Trzymać kciuki trzeba w dalszym ciągu, bo nadal jest na co czekać, a fakt faktem niewielu młodych muzyków bierze się za tego typu granie. Mięsa nie brakuje, ale wysmażyć krwistego steka godnego Ruby’s BBQ to nie prosta sztuka.
Występujący po przerwie krakowski Vehemence Quartet przyjechał do Gdańska na fali ubiegłorocznych osiągnięć: do kwietniowego Grand Prix 51. Jazzu Nad Odrą zespół dorzucił wydaną w końcu października debiutancką płytę. Wszelkie sukcesy, które stały się ich udziałem okazały się być jak najbardziej adekwatne do jakości tego, co młodzi muzycy prezentują na scenie. Tutaj nie mogło być mowy o przypadku. Dawka energii, której nośnikiem jest ta żywa, misternie poukładana muzyka jest w istocie nie do przeoczenia. Znakomicie współpracujące ze sobą dwa saksofony na froncie (Wojciech Lichtański- alt i Mateusz Śliwa – tenor), czujna, napędzająca muzyków perkusja (Szymon Madej) , i gęsty, rasowy kontrabas (Alan Wykpisz) uderzyły pełnym, niezachwianym brzmieniem. Głos każdego z muzyków był doskonale słyszalny a choć wszyscy podążali indywidualną ścieżką, zawsze na wyższym poziomie spajali się w barwną całość. Radość z grania była widoczna: kolejne utwory, takie jak shorterowski Witch Hunt, Desolation czy When Will I See You Again kwartet przedłużał nieskończonymi wymianami: graniem solo i w duetach, w końcu skrzącą się kolorami grę zespołową. Rozgrzani do czerwoności muzycy uwijali się jak w ukropie, jednak składana przez nich kolejnymi przebiegami konstrukcja była w obserwacji bardzo zajmująca. Firmowa gwałtowność Vehemence Quartetu nie ma w sobie nic z bałaganu. Rozwiązania są odważne, ale wszystko znajduje się pod stałą kontrolą.
Efekt bywa widowiskowy. Wspólną grę saksofonów, jaką Lichtański i Śliwa zaprezentowali we wstępie do „India” Coltrane’a ostatni raz słyszałem w Żaku bodaj na koncercie World Saxophone Quartetu. Wybuch sekscji rytmicznej przy rozwiązaniu splątanego przez nich supła, nagłe podkręcenie tempa, przejście w charakterystyczny motyw utworu i wszystko, co działo się potem, a co jest nakreślone wyżej, wymaga od aranżera jak i muzyków równej dozy opanowania i porywczości. Muzycy Vehemence Quartet je mają, i niechże jak najdłużej czynią z tego faktu użytek.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.