Julian Lage Trio i Bugge’s New Conception of Jazz 2016: Festiwal Jazz Jantar 2016, dzień siódmy
Pytanie o to, co jest wyznacznikiem dobrego koncertu jazzowego jest cokolwiek prowokacyjne, i mogłoby być zalążkiem niekończącej się dyskusji. Odpowiedzi może być co najmniej tyle, ile wymiarów ma sam jazz. Dotychczas podczas bieżącej edycji Festiwalu Jazz Jantar doświadczyć można było wirtuozerskich występów, wsłuchać się w niosącą istotny przekaz wielką muzykę, oddać we władanie gęstych transowych improwizacji, czy w końcu uczestniczyć w klubowej imprezie. Wszystkie koncerty były co najmniej satysfakcjonujące, ale wszystkie miały też jedną wspólną cechę: zmuszały do skupienia i angażowały słuchaczy do reszty. Podczas tak długiego maratonu chwila oddechu jest niezbędna, dlatego występy tria Juliana Lage’a oraz New Conception of Jazz Bugge Wesseltofta były jak orzeźwiający, rozluźniający atmosferę powiew świeżego powietrza.
Julian Lage niemal od zawsze był skazany na sukces. Furorę robił już w drugiej połowie lat 90.-tych, gdy jako cudowne dziecko gitary pokazał się światu w nominowanym do Oskara filmie Julian at Eight. Etykietka wyjątkowego właściwie od tamtej pory go nie opuszczała – czy to przez występ u boku Carlosa Santany w wieku 9-ciu, czy na gali Grammy, gdy miał lat 14, czy też w końcu wspólne nagrania z Garym Burtonem, Davidem Grismanem i Eric’iem Harlandem. Przy takim (ba, mniej nawet znaczącym) backgroundzie wielu muzyków w przekonaniu o swej nieprzeciętności zaczyna unosić się nad ziemią, by już nigdy na nią nie powrócić. Julian Lage na scenie Sali Suwnicowej wczorajszym koncertem udowodnił, że do powyższych bynajmniej nie należy. 28-letni dziś, a więc dojrzały już gitarzysta przybył z materiałem ze swej najnowszej płyty Arclight. Przybył nie po to, by pokazać swoje - bezwzględnie wielkie - umiejętności, lecz by grając dobry koncert cieszyć się muzyką. Bo wirtuozeria Juliana jest z tych nie narzucających się, a sam muzyk stawia raczej na naturalność niż na fajerwerki. Zestaw jazzowych piosenek bez wokalu (długość utworów nie sięgała więcej niż kilka minut) zagranych przez trio Juliana Lage wykonany był z naturalnym, nieskrępowanym vibe’m. Nieważne, czy były to melodie z jego ulubionej, pre-bebopowej ery (jak Nocturne zapomnianego brytyjczyka Spike’a Hughesa, lub instrumentalna aranżacja Persian Rug duetu autorskiego Charlie Daniels/Gus Kahn) czy też autorskie, brzmieniowo bliskie czasami nowojorskiej awangardzie, Julian i jego muzycy (kontrabasista Jorge Roeder i perkusista Eric Doob) we wszystkich tych utworach czuli się świetnie. Radość z grania i bezpretensjonalność udzielały się im przy wygrywaniu pogodnych, nieskrępowanych kompozycji w rodzaju Island Blues Charlesa Lloyda, gdzie indziej - w popędliwych drive’ach oraz w melodyce zawartej w starych utworach, które w momencie powstania nazw nie potrzebowały, a dziś mogłyby być zarówno choćby bluesem, country, swingiem czy americaną. To właśnie jest estetyka, którą trio czuje nsjlepiej i którą w Żaku z wielkim luzem zaprezentowało. Z podobnym jakościowo autentyzmem w tym roku na Jazz Jantarze nie zagrał chyba jeszcze nikt, i gdyby nie to, że talent Juliana Lage jest znany od dwudziestu z górą lat, można by go nazwać czarnym koniem Festiwalu.
Drugi tego wieczoru jazzjantarowy koncert, który dała formacja Bugge’s New Conception of Jazz 2016 był częścią jubileuszowej trasy nowej odsłony zespołu norweskiego innowatora. Od kiedy Bugge Wesseltoft wprowadził na sceny jazzowe muzykę klubową (i odwrotnie- jazzową do klubów), minęło 20 lat. Wydawało się więc, że koncert będzie wydarzeniem czysto wspominkowym, przypominającym o jednym z przełomów w tej nowszej historii jazzu. Pewne obawy zrodził dość zachowawczy początek występu, kiedy odseparowany rzędem sporej kubatury instrumentów Wesseltoft wraz z resztą zespołu zdawali się (pewnie powinno się tu używać formy żeńskiej, jako że Bugge grał tym razem z w 100% kobiecym towarzystwie) dopiero wyczuwać, przygotowywać do mającej nastąpić części dalszej. Ostrożna, naznaczona eterycznością acz nieśmiało rozwijająca się gra grupy nabrała konturów po kilkunastu minutach od rozpoczęcia koncertu. Wówczas uruchomiony i wzmożony został elektroniczny pogłos, Wesseltoft wszedł w dialog z gitarzystką Oddrun Lilją Jonsdottir, tkankę egzotycznego rytmu zapewniła grająac na tablach Sanskriti Shrestha a perkusistka Sivøyunn Kjenstad równocześnie z nadawaniem kompozycji subtelnego rytmu zaśpiewała You Might Say, w dwie dekady starszym oryginale wykonywane przez Sidsel Enresen. Wtedy muzycy dostali wiatru w żagle, a do głosu zaczęła dochodzić żywiołowa strona charakteru lidera, z chwili na chwilę z coraz większym entuzjazmem uwijającego się między mikserami, fortepianem i pianinem elektronicznym. Preparując dźwięki w czasie rzeczywistym,zapętlając i przekształcając frazy pozostałych instrumentów, poruszając się energicznie w rytm beatów Wesseltoft przypominał małego chłopca, bawiącego się w najlepsze ulubionymi zabawkami. Pojawiło się też kilka niespodzianek, takich jak zrodzony może z tej energii utwór oparty na motorycznym, punkowym prawie motywie, jakiego nie powstydziłaby się grupa The Thing, gdzie najwięcej miejsca dla siebie odnalazła grająca na tenorze Marthe Lea, płynąca saksofonowym drive’m na perkusyjno-klawiszowej fali. Albo jak próbka możliwości zespołu Moksha, który tworzą Oddrun Lilja Jonsdottir i Sanskriti Shrestha (trzeci w tym składzie Tore Flatjord był w Gdańsku nieobecny). Pozostawione na scenie gitarzystka i tablistka mogły zaprezentować fragmenty własnej, „gamaka-nordyckiej” muzyki, łączącej miękkie gitarowe przebiegi z rytmem staroindyjskich perkusjonaliów i wokalizami Shrestha (czyżby znany nam poprzez Saagarę indyjski język rytmiczny konnakol?. To najnowsza płyta mojej wytwórni Jazzland, dziewczyny na pewno mają ją ze sobą – zareklamował po występie Wesseltoft. Nie, taki występ bez bisu (znów powrót do starszego repertuaru: Existence z płyty Sharing z 1998 roku) nie mógł się obejść. I cóż z tego, że mnogość jazzowo-klubowych składów sprawia, że koncept Bugge Wesseltofta nie jest już niczym niespotykanym, kiedy jego miejsce w historii pozostanie niezaprzeczalne. On nadal reprezentuje brzmienie, którego nikt tak naprawdę nie powtórzył i powtórzyć nie zdoła, na dodatek stale wspierając innych w ich artystycznej drodze.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.