Między opanowaniem formy a muzyczną eksplozją – wywiad z Bartoszem Dworakiem

Autor: 
Maciej Krawiec

Gdy umawialiśmy się na nasze spotkanie, wspominałeś, że jesteś w trakcie przeprowadzki. Czyżbyś zmieniał miejsce zamieszkania z Krakowa na Warszawę?

Dokładnie, tak postanowiłem. Po tym, jak opuściłem dom rodzinny w Tarnowie, przez kilka lat mieszkałem w Katowicach, gdzie studiowałem. Później na podobny okres zatrzymałem się w Krakowie i teraz uznałem, że czas na kolejną zmianę.

Czym tym razem było to podyktowane?

Prawdę mówiąc – impulsem. Zdecydowałem, że warto poznać nowe miasto, które ma zupełnie inną energię niż te, w których mieszkałem dotychczas. Chcę doświadczyć różnorodności Warszawy i jej życia muzycznego – gra się tam bowiem sporo i to różnych gatunków muzycznych, w tym takich, które bardzo mnie interesują. Chciałbym też założyć kilka nowych składów z udziałem tamtejszych muzyków. Poza tym mieszka tam wielu moich dobrych znajomych, z którymi wcześniej współpracowałem.

Mówimy o różnych polskich miastach, ale nie jest tajemnicą, że regularnie odwiedzasz Nowy Jork...

To prawda. Od kilku lat staram się być tam raz w roku, na co najmniej dwa tygodnie, żeby zaczerpnąć wyjątkowej nowojorskiej energii, poznać nowych ludzi i znaleźć z nimi wspólny muzyczny język. To niezwykle aktywne i szybkie miasto, istny tygiel narodowości i kultur, buzujący artystyczną ekspresją. Pomimo tego, nie brakuje tam zrelaksowanych, „chillujących” miejsc, odbywa się wiele jam sessions, jest silne środowisko awangardowe, brzmienia soulowo-groove'owe, hip-hop... Całe mnóstwo najrozmaitszej muzyki – mógłbym wymieniać bez końca. Nowojorski skrzypek Mark Feldman, u którego miałem kiedyś okazję mieszkać, powiedział mi także o kilku niezwykłych miejscach, wyglądających bardzo niepozornie – w odrapanych kamienicach, do których wchodzi się zardzewiałymi drzwiami – a gdzie odbywają się niesamowite koncerty. Każde zetknięcie z takim nowym lokalem powodowało, że byłem zaskoczony zarówno jego nietypową zewnętrznością, jak i wspaniałą muzyką, jaką tam się grywa.

Feldmana poznałeś przy okazji pierwszej edycji konkursu im. Zbigniewa Seiferta, której byłeś zwycięzcą. Od tamtej pory, jak rozumiem, Wasza znajomość się rozwija. To relacja mistrz-uczeń, czy partnerska?

Moja relacja z Markiem ma wiele płaszczyzn. To przede wszystkim wybitny instrumentalista, skrzypek „totalny”, który jest w stanie wpasować się ze swoim specyficznym stylem gry oraz artykulacją w niemal każdą estetykę. Najbardziej lubię go słuchać w duetach z żoną, rewelacyjną pianistką Sylvie Courvoisier. Jako że grają ze sobą od dawna, mogą pozwolić sobie na bardzo dużo: w ich sztuce muzyka współczesna łączy się z free, a przy tym jest tam tyle energii, że chłonie się ją, mimo że jest raczej trudna. Natomiast nigdy nie odbyłem z Markiem typowej lekcji – nasze spotkania polegały raczej na tym, że rozmawialiśmy o muzyce i technikach gry, chodziliśmy na koncerty, dzieliliśmy się ze sobą nowymi pomysłami i planami. Niezwykle cenię sobie kontakt z tym artystą i cieszę się, że dzięki niemu poznałem innych – np. wspomnianą Sylvie Courvoisier czy Johna Zorna.

Wróćmy z Nowego Jorku do Polski, gdzie – w krakowskim muzeum „Manggha” – odbyła się koncertowa premiera płyty Twojego kwartetu pt. „Reflection”. Jaki to był dla Ciebie wieczór?

Szczerze mówiąc, niewiele już z niego pamiętam, bo miałem wtedy tyle na głowie... (śmiech) Starałem się zachować spokój, ale jako że kierowałem całym przedsięwzięciem, zajmowało mnie dużo zarówno ważnych spraw, jak i pozornie nieznaczących drobiazgów. W pamięci utkwiła mi jedynie niesamowita energia, która powstała między nami a publicznością. Premierowy koncert został połączony z wystawą prac malarza Marcina Kowalika, którego obraz widnieje na okładce płyty i z którym w ostatnim czasie blisko współpracuję. Postanowiliśmy otworzyć jedną ze ścian sali, w której występowaliśmy, przez co połączyliśmy ją z lobby, gdzie wyeksponowane były dzieła Marcina. Dzięki temu powstała swoista muzyczno-galeryjna przestrzeń, w której ten wyjątkowy wieczór przebiegł.

Byłeś zadowolony z tego, jak na żywo zabrzmiały kompozycje z „Reflection”?

Mam wrażenie, że muzyka z powodzeniem „ożyła” na scenie. To, co zostało zarejestrowane na albumie, jest efektem pieczołowitej pracy mojego kwartetu nad formami i aranżacją. Przyznaję, że mam świra na punkcie precyzji w realizacji kompozycji i wierności ich dramaturgii. Pracując w studiu, staram się maksymalnie opanować formę i przekazać ją słuchaczowi w sposób jak najbardziej kunsztowny. Natomiast na koncercie, pomimo określonego przeze mnie scenariusza każdego z utworów oraz całego wieczoru, mogę pozwolić sobie na znacznie więcej.

Co masz na myśli?

Koncert to sytuacja specyficzna, nieprzewidywalna, dająca więcej wolności niż sesja w studio. Duże znaczenie ma tutaj bezpośredni kontakt z odbiorcą. W trakcie krakowskiego koncertu zdarzyły się momenty, gdy muzyka rzeczywiście narastała i eksplodowała. Bardzo ciekawym elementem tamtego wieczoru była również pogawędka ze słuchaczami, którą odbyliśmy po koncercie. Chcieliśmy poznać wrażenia widzów, odpowiedzieć na ich pytania, rozwiać wątpliwości. Myślę, że zarówno dla nas, jak i dla publiczności, było to ciekawe spotkanie. Cieszyło mnie także dobre przyjęcie naszej muzyki.

Czy obok wyrazów uznania pojawiły się w trakcie tego wydarzenia jakieś kontrowersje bądź punkty sporne?

W jakimś sensie tak, ponieważ niektórzy widzowie mieli problem z odbiorem malarskiej twórczości Marcina Kowalika. Trudno było im odnaleźć w niej emocje, komunikatywność, czego ja nie podzielam w ogóle. Dla mnie twórczość Marcina to obraz dźwięku na płótnie, co wiąże się emocjami.

Właśnie - skąd pomysł na spotkanie Twojej muzyki z obrazami Kowalika?

Kilka lat temu zapragnąłem zagłębić się nie tylko w muzyczne, ale i ogólne życie artystyczne Krakowa. Byłem ciekaw, czym zajmują się twórcy z innych dziedzin sztuki, jak pracują, co ich inspiruje. I w trakcie tych moich poszukiwań spotkałem Marcina, z którym poznała mnie nasza wspólna znajoma. Malował wtedy mural pod Krakowem, spędziliśmy trochę czasu, dałem mu moją poprzednią płytę „Polished”. Spotkanie okazało się na tyle interesujące, że potem odbyły się następne. Malarstwo Marcina od początku bardzo mi się spodobało i poczułem, że koresponduje z moim myśleniem o muzyce. Jestem zaszczycony, że jego obraz znalazł się na okładce nowego albumu.

Mógłbyś wskazać te korespondencje?

Marcin operuje refleksami kolorystycznymi, nieraz sięga po gamę jednej barwy, precyzyjnie dobiera sąsiadujące ze sobą tony, często je ze sobą kontrastując. Poza tym używa swego rodzaju „blokowych form”, przez co można by na przykład wyciąć poszczególne części obrazu i ułożyć z nich całkiem inną kompozycję. Ciekawe jest też to, że jego dzieła robią wrażenie trójwymiarowych, a także – wydają się być wypreparowane cyfrowo. A przecież są to prawdziwe, malowane na płótnie obrazy, o własnej fakturze i zapachu. To ma się o tyle do mojej twórczości, że dla mnie również ważne są kontrasty wewnątrz utworów, a także pewne odniesienie do form muzyki elektronicznej, od dawna przeze mnie intensywnie słuchanej. Lubię przenosić jej „motywiczność” i zmienność na grunt muzyki akustycznej kwartetu.

Z mojego punktu widzenia, jeżeli by szukać paralel między Twoją muzyką a tą jakby cyfrową, zdehumanizowaną, „blokową”, jak mówisz, sztuką Marcina Kowalika, to widziałbym je w tym, iż w Twoich utworach faktycznie jest mnogość tematów, wątków, co zaburza ich harmonijną dramaturgię. Zdarza Ci się zaskakiwać, wyrywać nieco słuchacza z pewnego toru myślenia, którego mógłby się spodziewać. Czy postrzegasz swoją muzykę w podobny sposób – że ona niesie ze sobą coś w rodzaju nienachalnego zaskoczenia czy delikatnego szoku?

Zdecydowanie tak. W formach utworów jest dużo momentów kontrastujących, repryz, modyfikacji. Mi się to bardzo podoba, jest to coś, co przychodzi mi naturalnie. A jak to wychodzi – nie mnie oceniać.

W Twoim kwartecie od kilku lat grają z Tobą Piotr Matusik na fortepianie, twój brat Kuba na kontrabasie i Szymon Madej na perkusji. Macie na koncie trzy krążki, a także szereg laurów w konkursach dla młodych zespołów jazzowych. Wszystko więc wskazuje na to, że dobraliście się umiejętnie; ta formuła wydaje się świetnie sprawdzać.

Pracuje mi się z chłopakami znakomicie i, choć autorami większości utworów jesteśmy ja oraz Piotrek, każdy ma wpływ na aranżacje, przebieg kompozycji i ich ciężar emocjonalny. Również na gruncie międzyludzkim porozumiewamy się bardzo dobrze, nie ma między nami tajemnic czy tematów tabu. Dzięki temu każdy może skupić się na własnej, ważnej roli w zespole.

Życzę Wam zatem znakomitych kolejnych występów, a Tobie indywidualnie – inspirującego życia w Warszawie!