Hera na „do widzenia” w Pardon To Tu – finał 2013 roku
18 grudnia okazał się dla mnie dniem ciężkiego wyboru. O tym jak wielką słabość mam do tria Shofar wie prawdopodobnie każdy, komu przyszło czytać moje relacje z ich występów. Niewiele jest grup polskiej sceny, które mogłyby mnie odwieść od koncertu Trzaski, Rogińskiego i Morettiego. I jak na złość! Hera. Na dodatek w klasycznym czteroosobowym składzie… Tak oto zdradziłem Shofar - mało tego - nie poszedłem na wigilię placówki kulturalnej, której świadczę swoje skromne usługi. Postąpiłem jak rasowy Heroinista, kpiący ze świętości żydowskiej, chrześcijańskiej, jakiejkolwiek. Cytując klasyka polskiego rapu: „Wszystko ma swoje priorytety – niestety”.
Koncert Hery w Pardon To Tu na zamknięcie jazzowego roku 2013, to mocny akcent. Zespół jest obecnie jednym z najlepszych produktów eksportowych polskiej muzyki improwizowanej, a jego członkowie radzą sobie fantastycznie jako niezależne byty wchodzące we wszelkiego rodzaju kooperacje muzyczne. Hera w podstawowym, czteroosobowym składzie z Pawłem Szpurą na perkusji, Ksawerym Wójcińskim na kontrabasie, Wacławem Zimplem i Pawłem Postaremczakiem na dęciakach, jawi się dzisiaj jako zespół wyrazistych artystycznych osobowości. Było tak zapewne od samego początku, jednak weryfikacja czasowa potwierdziła wcześniejsze domysły. Występ w Pardon To Tu ukazał muzyków w szczytowej formie, jednak już coraz bardziej suwerennych, poruszających się we własnych światach, niekiedy współgrających, innym razem kontrastujących, lecz w obu wypadkach co najmniej interesujących.
Początek koncertu można określić jako klasyczną dla Hery synergię w budowaniu ekstatycznej linearnej improwizacji o wschodnim posmaku. Muzycy intuicyjnie dołączali się do narracji prowadzonej głównie przez klarnet Zimpla. Występ utrzymywał podobny charakter przez pierwszą połowę występu i w momencie kiedy już sami muzycy zdawali się nie mieścić z własną ekspresją w stosunkowo jednolitej formule, nastąpiło intrygujące jej przełamanie.
Za początek drugiego, w moim odbiorze znacznie ciekawszego etapu koncertu, uznałbym moment, w którym do głosu (a może bardziej do uszu) zaczął dochodzić nerwowy, energetyczny kontrabas Wójcińskiego. Jeżdżenie butelką po gryfie w połączeniu z hipnotycznymi gwizdami, które Zimpel zaczął wydobywać z rustykalnej fujarki było dla mnie ostateczną cezurą, po której w grze muzyków dało się wyczuć więcej powietrza, eksperymentu i odwagi w odchodzeniu od formuły pączkujących, gęstych kolektywnych odlotów - czyli własnego znaku rozpoznawczego.
Ta dwufazowość występu ukazała jak duży potencjał drzemie jeszcze w muzykach kwartetu i ich wspólnym graniu, a zarazem podkreśliła to, że właściwie każdy z artystów mógłby z powodzeniem zostać liderem własnego, odrębnego zespołu - co z resztą ma miejsce. Polska scena muzyki improwizowanej cierpi jednak na rozdrobnienie. Zbyt wiele efemerycznych składów, które zanim zaczynają być prawdziwie interesujące, rozpadają się tworząc zupełnie nowe konfiguracje. Choć dynamika tego procesu świadczy o artystycznym fermencie, to zdecydowanie zbyt często nic z niego nie wynika. Hera natomiast jest doskonałym przykładem na to, że w jedności, konsekwentnie prowadzonym i rozwijanym zespole tkwi realna siła. Siła, której świadectwem są płyty, rozwijające się kariery poszczególnych muzyków oraz znakomite koncerty, naznaczone artystyczną samoświadomością. I choć Hera coraz bardziej oddala się od klasycznego working bandu, to i tak już zapisała się w najnowszej historii dobrze pojmowanego polish jazz. Jako zespół. Przyszłość pokaże co będzie dalej. Wymowne zwieńczenie roku 2013!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.