Free jazz - jaki może być i jaki lepiej żeby nie był. Dwa koncerty w Pardon To Tu.

Coraz rzadziej bywam na koncertach, niepomiernie rzadziej niż bywało to w przeszłości, jeszcze rzadziej o nich pisze. To fakt. Powodów jest kilka i może przy jakiejś innej okazji o tym opowiem. Dziś nie o tym. Dziś o koncertach, na które wybrałem się niedawno, o koncercie który okazał się bardzo pouczający. Odbył się w Warszawie, w Pardon To Tu. To był wieczór free jazzowy, a więc zdarzenie z obszaru muzyki, z którą zwykle jednowymiarowo kojarzy się moje muzyczne zainteresowania. Jednym z powodów decyzji, choć nie jedynym, było to, że w dzisiejszej rzeczywistości klubowej, o ile klub akurat nie zaprasza w swoje gościnne progi jakiegoś festiwalu albo nie dzieje się w nim akurat brotzmanowska lub gustafssonowska rezydencja artystyczna, rzako pojawiają się dwa zespoły.
Tak więc wydarzyły się dwa koncerty, dwóch kwartetów. Obydwa bandy bez instumentu harmonicznego, jeden z dwoma saksofonistami, drugi z saksofonem i puzonem. Obydwa z sekcją rytmiczną, kontrabas i zestaw perkusyjny. Jako pierwsi wystąpili muzycy, wśród których byli bliscy, nie tylko muzyczni przyjaciele zmarłego Petera Brotzmanna. Jak dowiedzieliśmy się z zapowiedzi szefa klubu, Hans Peter Hiby był do swoich ostatnich dni jednym z najbliższych przyjaciół pana Brotzmanna. Podobnie perksusita Willi Kellers. Pozostali, basista Reza Askari i najsłynniejszy z nich saksofonista tenorowy i klarnecista Tobias Delius to już muzycy o wiele luźniej związani z herosem z Wuppertall. Wyłączając tego ostatniego, nie miałem wcześniej okazji słuchać żadnego z tych muzyków. Trudno więc z rozmysłem przegapić taką okazję, zrejterować wybierając domowe słuchanie.
W drugiej części było o wiele bardziej gwiazdorsko i znajomo. W jednej linii, bo o liderze trudno tutaj mówić, wystąpili Joe McPhee, Steve Swell, Mark Tokar i Klaus Kugel. Tych artystów nie ma potrzeby przedstawiać. Są stałymi gośćmi w Polsce i dwóch z nich śmiało możnaby również nazwać przyjaciółmi Petera Brotzmanna. W różnych konfiguracjach też pojawiają się na scenach od dawna i w wielu miastach Polski.
Zatem mieliśmy free jazzowy wieczór, którego przebieg może być jaskrawym dowódem czym free jazz być nie powinien i czym się staje gdy traktuje się go nie jako etykietę stylistyczną. Choć bybydwa dostały od publiczności gromkie i entuzjastyczne brawa, w mojej opinii dzieliła je przepaść. Z jednej strony doświadczyliśmy typowego freejazzowego setu, rozegranego przez muzyków, którym w znacznej liczbie wystarczyło odegrać konwencję, w tak samo bezmyślny sposób jak robi to przytłaczająca większość tzw. mainstreamowych składów. Ujawniał on także jak duże dysroporcje w muzycznej wyobraźni funkcjonują w tym bandzie. Właściwie już po kwadransie okazało sie, że jednym z najważniejszych hamulców ciekawego rozwoju zdarzeń była bardzo sztampowa w perspektywie freejazzowej gra Hiby'ego. Okazała się jednak na tyle silna, że zdominowała i przykryła swoją monotonia próby kreacji podejmowane przez Kellersa i Deliusa. Trochę szkoda bo utracona w mojej opinii została okazja na położenie jakiegoś pomostu pomiędzy brotzmannowskim sposobem widzienia muzyki a tym jakie proponował przez całe swoje artystyczne zycie inny wielki kreator sceny freeimprov Micha Mengelberg, artysta, u którego, lapidarnie rzecz ujmując, Tobias Delius muzycznie terminował.
Z drugiej mieliśmy w moim odczuciu i na podstawie wniosków z wysłuchania dużej ilości oraz płyt z szeroko rozumianą muzyką improwizowaną, koncert będący jaskrawym zaprzeczeniem pierwszego. Był to występ, w którym muzycy, co wcale nie jest aż tak bardzo częste, odeszli od swoich muzycznych heimatów na rzecz próby stworzenia zbioru wspólnego i wykreowania w jego obrębie własnej oryginalnej opowieści. Opowieść ta miała charakter elegijny, chwilami lamentacyjny, co nie specjalnie dziwi z uwagi na obecność w mundurze i antywojenny statement Marka Tokara, zwolnionego na przepustkę z okazji koncertów. Pomimo to dynamika narracji, bogactwo brzmieniowe, wola kreacji czegoś unikatowego, specjalnego unosiła się nad całym występem. Co jednak dla słuchaczy szczególnie ważne, muzycy nie poprzestali tylko na woli. Przeminili ja także na skutek. Udało się z powodzeniem zagrać muzykę, przez duże M i pozostawiając na mnie wrażanie, że poważnie traktują siebie nawzajem i nie mają chęci marnować cennego czasu słuchaczy ani łatwymi i czytelnymi stylistycznymi skrótami.
Mam więc przekonanie że, jako całość była to ogromnie kształcącym zdarzeniem. Chciałbym bardzo, aby dla słuchaczy, którzy byli wówczas w Pardon To Tu było ono nauką czym może być free jazz, a czym nigdy być nie powinien i myśląc o nim w tych kategoriach mam nadzieje, że w całości został nagrany i kiedyś w przyszłości będzie można takiej rejestracji używać w uświadamianiu innym, że pojęcie miałkości i łatwizny wykracza daleko poza najcześciej ostarżany o to jazzowy mainstream.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.