Wild Man Dance
Już sam fakt, że muzyka zamówiona przez polski festiwal jazzowy (Jazztopad) trafia na płytę i ukazuje się nakładem jednej z największych fonograficznych legend Blue Note, i to w głównym jej katalogu, stanowić powinien fakt do dumy.
Smaku całości bez wątpienia dodaje inny fakt. Otóż prawdopodobnie jeden z najświetniejszych jazzmanów świata, jakim jest z pewnością Charles Lloyd (niedawno zresztą nagrodzony rządową NEA Jazz Masters), zmienił klubowe barwy i do rzeczonego Blue Note powrócił, opuszczając przyjacielskie ramiona Manfreda Eichera, pod opieką których nagrywał wiele znakomitych płyt od 1989 roku.
Niczym jednak to wszystko by było gdyby pan Lloyd nie napisał tak porywającej muzyki. Prawdę powiedziawszy nie ma tak naprawdę większego znaczenia kto ją wydał, ani kto ją zamówił. Ważne, że powstała i że jest chyba dźwiękowym ucieleśnieniem tego kim jest dzisiaj Charles Lloyd. A kim jest?
Panem w sędziwym wieku, który z jego racji właśnie dysponuje ogromną mądrością i jednocześnie nie na tyle wiekowo zawansowanym, aby nie pozwalać swojej wyobraźni i emocjom na burzliwe porywy. Jest też, co zresztą podkreśla nieomal za każdym razem w wywiadach człowiekiem bluesa, będącym w trakcie duchowej wędrówki, szukającym wyzwolenia duszy. Jego wędrówka i poszukiwania nie noszą cech szamotaniny i pobieżnej ciekawości wszystkim. Pan Lloyd wędruje miarowo, przygląda się życiu i muzyce uważnie, podziwia ją przypatrując się jej i z odleglejszej perspektywy, i w wielkim zbliżeniu jednocześnie. I odnoszę wrażenie, że w obu przypadkach zachwyca się nią, tak jak inni zachwycają się pięknem wysokich gór.
Niektórzy pewnie powiedzą, że te góry, w które zabiera nas Lloyd to nie jakieś Himalaje, nie przetrzeń w strefie śmierci, gdzie brakuje tlenu i tylko najbardziej wytrawni wspinacze mogą podążać za nim. I będą pewnie mieli rację, tylko ale co z tego?
Z muzyki Lloyda płynie ten rodzaj siły, która zwalnia z zastanawiania się nad całą tą alpinistyczną topografią. Od otwierającego „Flying Over The Odra Valley” po finałowy i zarazem tytułowy „Wild Man Dance” mamy tu do czynienia z epicką podróżą po zakamarkach wrażliwości Lloyda, którą ukształtował blues, jazz w jego nieagresywnej, nieawangardowej formie, otwierający bacznie i przyjaźnie ucho na inne rodzaje muzyki, ale też nie dający się im zdominować (wykorzystanie liry w przebiegu całości wydaje się tego znakomitym dowodem).
Jest w tej muzyce rodzaj ciągłości pomiędzy Lloydem z lat dawniejszych, jest język, który pamiętają zapewne wszyscy jeszcze z czasów płyty „Forest Flower” czy późniejszych „Notes From Big Sur” czy „All My Relations” czy późniejszych „Jumping the Creek”, „Sangam” albo „Rabo De Nubo”. Jest medytacyjna, coltrane’owska bez mała natchnioną, hymniczną narracja oraz pewność, że wszyscy jesteśmy tak naprawdę w szerszym rozumieniu spraw, ludźmi nie celu, ale drogi.
W jakiejś mierze oddaje to tytuł i kompozycji i całej płyty. I tylko zatęsknić za światem, który składał by się z tak, jak Lloyd tańczących dzikich ludzi. Zapytacie więc dlaczego nie pięć gwiazdek? Ano dlatego, żeby zostawić sobie margines dla takich płyt jak "Love Supreme".
1. Flying Over The Odra Valley, 02. Gargener, 03. Lark, 04. River, 05. Invitation, 06. WIld Man Dance
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.