We Are One
Omar Hakim wiadomo perkusistą znakomitym jest i basta. Grał wszędzie i chyba z każdym. Od Milesa Davisa i Weather Report przez Stinga, Dire Straits, Davida Bowiego, na Daft Punk na Madonnie skończywszy ostatnio nawet można będize usłyszeć go w powracającej na scenę po ćwierć wieczu Kate Bush. Brakuje tylko chyba współpracy z The Rolling Stones, ale poki żyje Charlie Watts na to się nie zanosi. I to tylko maleńki ułamek całej listy muzyków, którym zabezpieczał rytmiczne tyły. Bywały nagrania, w których te tyły zabezpieczał tak bardzo dobrze, że aż strach.
Strach ogarniał nie mały głównie na myśl, co się stanie kiedy ten megasideman sam stanie na stanowisku lidera i uderzy w bębenki. Cóż to będzie za rytmiczna orgietka! W końcu rzesze miłośników jego perkusyjnego talentu nasycą się jego wirtuozerią, rozmachem i czego tam jeszcze im brakuje. Hakim tymczasem nie za bardzo chciał od tej strony się pokazywać, szczególnie w projektach sygnowanych własnym nazwiskiem. Ku zmartwieniu fanów, do teraz, takich płyt było bardzo niewiele. Palców jednej by wystarczyło. Ostatnia kilkanaście lat temu, o ile mnie pamięć nie myli.
Tak więc „We Are One” jest bodaj trzecim solowym fonograficznym zdarzeniem w bogatej bębniarskiej historii pana Omara, który twierdzi na dodatek, że tym razem postanowił dać dowód, że trochę na poważnie gra na perkusji i, że ten projekt naprawdę pokazuje różne aspekty jego perkusyjnej gry od funku, przez rocka po jazz”.
I dobrze mówi, rzeczywiście płyta pokazuje to wszystko z nawiązką. Ale wszyscy też to doskonale i od dawna wiedzą. Omar Hakim umie wszystko i już.
Jako perkusista zapewne tak, ale już jako lider własnych zespołów, albo kompozytor, albo twórca czy artysta po prostu, to jednak chyba nie za bardzo. „We Are One” jest albumem, na którym huśtawka stylistyczna przyprawić o nudności. Nie wynika z niej nic więcej niż prosta demonstracja możliwości. Niestety zaprzepaszczonych albo w głupawych, pararockowych tour deforce, albo przesłodzonych parapopowych tematach typu „Carpe Diem”, naprawdę nie wiem dlaczego Gregoire Marret dał się namówić na zagranie w tym utworze, albo w brzmieniach, które, tak jak to się dzieje z utworze „With Every Breath”, przybliżają brzmieniowy entourage już nie w stronę muzyki do windy, ale niemal w kierunku softowych erotycznych filmów z lat 80.
W całym swoim zróżnicowaniu stylistycznym i całej swej glejowatej brzmieniowości typu glamour „We Are All” wydaje mi się albumem, przed którym trzeba przestrzec wszystkich, którzy kiedyś postanowili podziwiać Omara Hakami za to jakim jest perkusistą. Na miły Bóg zachowajcie w pamięci Stingowskie „Bring On The Night”, Scofieldowski „Still Warm” czy jakąkolwiek inną płytę. Na tamtych przynajmniej nie śpiewa (tu i owszem, nawet w dwóch „Carpe Diem”, „We Are One”) i nie komponuje (znakomita większość).
Najgorsze jest jednak to, że do tej muzyczki dopisana została także ideologia, a przynajmniej poważny ideologiczny zamiar. Pozwólcie proszę już tego nie tłumaczyć na polski: “With this record the idea was to discuss spiritual truths, kind of like Old Age spiritual ideas that are at the basis of every world religion. A lot of religions basically talk about the same thing, just in different languages and in different time periods, but they always get back to the Creator, the Oneness of creation, the fact that we are all connected as a spiritual organism. And so, I wanted to thematically deal, in the song titles for the album, with this idea of spiritual oneness, of spiritual. Słodki Dżisusie ratuj!
Transmigration; Carpe Diem; With Every Breath; Remember to Remember; Walk the Walk; So There; Listen Up!; Molasses Run; Forever Friend; We Are One
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.