Tone Poem
Rada moja jest prosta i łatwa do spamiętania. Kochajmy Charlesa Lloyda i cieszmy się jego muzyką ile wlezie. Cieszmy się nią pomimo wszystko. Nawet jeśli nie jestesmy w stanie udowodnić, że otwiera nią drzwi do nowych terytoriów muzycznych. Naotwierał się już ich sporo i nie musi. Cieszmy się nią szczególnie w tych czasach, kiedy jego niemal równolatkowie SOnny Rollins (90 lat) czy Wayne Shorter (87 lat) nie grają już. Cieszmy się nią pamiętając, że to on wydobył na świało dzienne jazzu Keitha Jarretta, którego już nie psłuchamy pewnie nigdy, znał Elvisa Presleya z czasów gdy ten jeździł ciężarówką, był za pan brat z Bobem Dylanem kiedy jego The Band grali w piwnicach, grał z Howlinem Wolfem czy Beach Boys i był na afiszach Fillimore zanim pojawił się na nich Miles Davis.
Dla mnie jest tym większym bohaterem, ponieważ po latach ścisłej współpracy z Mafredem Eicherem i nagraniu w ECM nieskończenie wielkiej ilości znakomitych albumów umiał powiedzieć dość i dochować wierności swojej sztuce. Dlatego też, choć mam świadomość, że z jego nowych płyt raczej nie dowiem się niczego ani szczególnie zaskakującego, ani nowatorskiego, to ilekroć się one pojawiają, zasiadam sobie wygodnie w fotelu i pozwalam uszom cieszyć się jak dzieciom. Tak było z każdą płyta formacji The Marvels, która będąc bandem okazjonalnym nagrywa regularnie i w stałym rzecz można składzie. A skład zacny i pieruńsko kompetentny. No i jest w nim Bill Frisell i Greg Leisz, a tych dżentelmenów lubię ogromnie. Jest też Rueben Rogers i Eric Harland czyli snajperska elita amerykańskich jazzowych rytmicznych sidemanów, co już aż tak bardzo mnie nie rajcuje, ale też daje gwarancję, że nie będzie popeliny.
Najważniejsze, że jest jednak Charles Lloyd ze swoją cudownie płynną i lekką narracją. Jest jego złoty saksofon, który potrafi brzmieć lekko, ale zarazem niebanalnie, w którego subtelnościach intonacyjnych można się rozsmakować jak w canoli z florenckiej Ara: E Sicilia.
Na swojej najnowszej płycie Lloyd dołożył też kilka pikantniejszych odrobinę akcentów, jak choćby nieco „bluesowo-rockowa” wersja Ornette’owskiego „Ramblin”, pulsująca interpretacja „Lady Gabor” Gabora Szabo, jak nic przywołująca na myśl ich wspólne czasy w kwintecie Chico Hamiltona albo zamykająca całość, nasycona dojrzałą żarliwością kompozycja „Prayer”.
Jak dla mnie to bardzo potrzebna do takiego codziennego życia płyta. Szczególnie przydatna na chore czasy, wielkiej niepewności, wielkich zagrożeń, otaczającej zewsząd hucpy ponad miarę, od której nie sposób inaczej się odciąć. Ta muzyka może nie tyle daje siłę na przyszłość co sprawia, że otoczenie za oknem może stać się trochę znośniejsze. Dlatego też będzie to nasz płyta tygodnia. A Charlesowi Lloydowi z okazji urodzin życzymy żeby był taki jaki jest dotychczas i żeby został z nami ile tylko się da.
Peace; Ramble; Anthem; Dismal Swamp; Tone Poem; Monk's Mood; Ay Amor (Live); Lady Gabor; Peace.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.