Dreamland
Za sprawą swojej wersji cohenowskiego przeboju „Dance me to the end of love” dość popularną stała się francuska piosenkarka Madeleine Peyroux. Mało kto jednak wie, że nie była wówczas nowym zjawiskiem na jazzowej scenie, lecz pojawiła się po raz pierwszy (w płytowej wersji) już w roku 1996 i to w dodatku w otoczeniu gwiazd, co jeszcze dziwniejsze - w dużej mierze związanych z otoczeniem Johna Zorna. Z drugiej strony - równie dobrze można by powiedzieć, że jest to otoczenie... Toma Waitsa. Wszak głównym sprawcą całego zamieszania jest Greg Cohen, a grają tu jeszcze i Marc Ribot i Kenny Wollesen. Całe zresztą otoczenie instrumentalne jest najwyższych lotów: James Carter, Regina Carter, Cyrus Chestnut, Vernon Reed, Steve Kirby, Leon Parker... - jedynie dla przykładu, by nie przytaczać całej listy płac.
A muzyka?
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem „Dance me...”, jadąc samochodem, w jakiejś popołudniowej audycji radiowej, przyszło mi na myśl, ze miłośnicy delikatnego jazziku będą mieć kolejny przedmiot (czy może raczej podmiot) swego pożądania. Kiedy usłyszałem akustyczną wersję, zaśpiewaną przez Madeleine jedynie z akompaniamentem gitary, stwierdziłem, że niekoniecznie. Kiedy sięgnąłem po debiutancki krążek, dowiedziałem się na pewno, że smoothnego jazzu tu się nie znajdzie. Kiedy usłyszałem „Dreamland” zacząłem wierzyć w reinkarnację. Oto bowiem z głośników dobiegł głos... Billie Holiday. Ten sam charakter, taka sama artykulacja, smutne głoski składające się na przejmujący wydźwięk jej śpiewu. Peyroux śpiewa po prostu, jakby była Holiday. Muzycznie już nie tak wprost piosenki tu zawarte czerpią od tej Starej Mistrzyni.
Wprawdzie zachowany jest ów melancholijny nastrój, szczególnie późnych produkcji Lady Day, jednakże środki, jakimi został on wywołany, bardziej kojarzą mi się właśnie z niektórymi płytami Waitsa (a jeszcze bardziej z jego koncertami) sprzed dwudziestu kilku lat, z klasykami piosenki francuskiej (i bynajmniej nie przez włączenie do repertuaru standardu Piaf - „La Vie en Rose”), z jakimś folkojazzowymi muzykami, których nazwisk już nawet nie pomnę, o ile w ogóle istnieli. Generalnie, płyta robi bardzo pozytywne wrażenie. Szczególnie dla mnie, który Billie Holiday wręcz wielbi. I jakkolwiek na przestrzeni ostatniego półwiecza pojawiło się wiele śpiewaczek, które nie tylko nagrywały dla Holiday tributy, ale które wręcz można powiedzieć z jej sposobu śpiewania się wywodziły, to nie słyszałem jeszcze tak dosłownego zaczerpnięcia śpiewu Lady we współczesnej wokalistyce. Powiewem świeżości, powodującym, że muzyka nie stała się jedynie naśladownictwem, jest właśnie ów kontekst muzyczny, czy lepiej aranżacyjny, w którym się pojawia.
Dobra muzyka, choć nie sądzę, by spowodowała ogólne zainteresowanie Peyroux. I chyba tak się też stało, skoro przez następnych osiem lat nie ukazała się kolejna jej płyta, a „Careless love” ma już zupełnie inny wydźwięk, bardziej schlebiając niezobowiązującym gustom. Niemniej jednak, myślę, że mimo wszystko karierze tej europejskiej wokalistki należy się przyglądać z uwagą. Jeśli wielkie koncerny nie zrobią z niej kolejnego plastikowego produktu jazzopodobnego, to Madeleine Peyroux winna zachować wszystkie te elementy, które widoczne są na debiutanckiej płycie, a być może udałoby się jej nieco odejść od wzorca i rozbudzić charyzmę.
1. Walking After Midnight; 2. Hey Sweet Man; 3. I'm Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter; 4. (Getting Some) Fun Out of Life; 5. La Vie en Rose; 6. Always a Use; 7. A Prayer; 8. Muddy Water; 9. Was I?; 10. Dreamland; 11. Reckless Blues; 12. Lovesick Blues
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.