Girls in Airports, Marc Ribot & The Young Philadelphians oraz Nils Petter Molvær – ostatni klubowy dzień Festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
fPaweł Wyszomirski

To naprawdę już? Niestety tak. Klubowa część Festiwalu Jazz Jantar właśnie dobiegła końca. Przez niemal dwa tygodnie największe, a już na pewno najciekawsze wydarzenie jazzowe na Pomorzu odkrywało kolejne oblicza muzyki mniej lub bardziej z jazzem związanej. Na pożegnanie z gdańskim Żakiem przygotowano atrakcje, które bywalców innych festiwali jazzowych mogłyby przyprawić o zawrót głowy. Publiczność Jazz Jantaru swoje już jednak widziała, a i organizatorzy dobrze wiedzą, że jak kończyć, to z przytupem.

Oj, działo się i to potężnie. Instrumentów na scenie stało istne multum: cztery zestawy perkusyjne, gitary, klawisze, elektronika, smyczki... Ekipa techniczna gdańskiego Żaka musiała się nieźle natrudzić, żeby logistycznie spiąć wszystko w całość. Muzycznie - trzy zespoły, prezentujące trzy zupełnie różne podejścia do jazzu, a wszystkie równie od tradycyjnie kojarzonej z nim estetyki odległe.

Odsłona pierwsza to grupa Girls In Airports. Wbrew nazwie na scenie sami faceci, ale co tam. Scena muzyczna nie do takich dziwactw zdążyła już przyzwyczaić. Czy to był jazz? Wedle zasłyszanej, przewrotnej teorii mówiącej że „jazz to muzyka, którą grają jazzmani”, zdecydowanie nie. Bo duńczycy jazzmanami z pewnością nie są, a w ich muzyce, choć istnieje w niej pierwiastek improwizacji, jazzu ani na lekarstwo. Fakt faktem, chłopaki używają kojarzonego z tym gatunkiem instrumentarium – jest zwłaszcza galeria saksofonów i klarnetów, ale to by było na tyle. Tutaj oczywiście pojawia się terminologiczna zagwozdka, bo nazwać to jakoś wypada, a jak – nie bardzo wiadomo, ale i nie o to przecież chodzi. Nie tego muzyka potrzebuje. Muzyka ma wyzwalać emocje, a tego Girls in Airports odmówić nie sposób. Dwóch stroikowców (Mark Stender i Lars Greve), perkusjonista (Victor Dybbroe), drummer (Mads Forsby), i klawiszowiec (Mathias Holm) snują otwarte pejzaże, skrzące się delikatnie tkanym rytmem metalicznej perkusji, pobrzmiewające tonami uciekających czasem w ekspresję saksofonów, klarnetów i rozmarzonych, zawieszonych w przestrzeni, klawiszowych akordów. Odrealnione, hipnotyczne dźwięki, pochodzące gdzieś z granicy między snem a jawą działają, pozwalając słuchaczom na zagłębienie się w na pół sennym transie, a pokoncertowe wrażenie pozostaje w ich głowach na czas dłuższy. I najwyraźniej wpływ, jaki zespół na publikę wywiera wraca do muzyków: odbiór pierwszego polskiego koncertu Girls in Airports był na tyle dobry, że sam zespół zakończenie koncertu zapowiadał bodaj trzykrotnie, po wybrzmieniu „ostatniego utworu” za każdym razem decydując się na zagranie jeszcze kilku kolejnych. „Tutaj kończymy długą trasę koncertową. Takiej publiczności na pierwszym koncercie w Polsce się nie spodziewaliśmy.” Muzycy najwyraźniej docenili zresztą nie tylko publikę, jak i samą atmosferę Żaka, zostając w klubie do późnych godzin. Czy wrócą? Zapewne tak, bo gdański Żak o artystach tego rodzaju nie zapomina.

Odsłona druga – Marc Ribot and The Young Philadelphians. Moje pokłady wdzięczności do tego gitarzysty, przyznam, są wielkie. Cenię go i za pracę z Waitsem, za Spiritual Unity i Ceramic Dog – żeby wymienić tylko kilka spraw podstawowych. Od dziś cenił go będę także za dystans do swojej pracy artystycznej, który jest jeszcze większy, niż sądziłem. Bo żeby zebrać śmietankę sceny nowojorskiej awangardy – Jamaaladeena Tacumę, Calvina Westona i (być może przede wszystkim) - Mary Halvorson, do tego wszystkiego dorzucić kwartet smyczkowy, a cały ten wysiłek podjąć po to by rozpętać na festiwalach jazzowych szał gorączki sobotniej nocy, trzeba mieć niezgorsze poczucie humoru. Skład pod wodzą Marca Ribot przeniósł Salę Suwnicową do lat 70-tych i urządził w niej regularną dyskotekę. I to nie jakąś tam byle dyskotekę – kiedy funkowy groove gra bas siedzącego jak posąg Jamaaladeena Tacumy (kandydat na outfit festiwalu: różowy garnitur, kapelusz, czarne okulary i buty z kryształkami), a beat za ogromnym zestawem bębnów nadaje Calvin Weston, wiadomo, że taneczny rytm opanuje nawet najbardziej opornych. I jakkolwiek niektórzy zwracali uwagę na przaśność całego tego konceptu, to przecież Ribot nie zrobił tego tylko i wyłącznie dla rozrywki: chodzi tu także o upamiętnienie filadelfijskiej sceny soulowej. Upamiętnienie to swoiste, bo i groove generowany przez improwizatorów lubujących zapuszczać się w przestrzenie noise'u i punka brzmi jak brzmi: miejsce słodkich smyczków z oryginalnych wersji zajęły więc korespondujące ze sobą dwie gitary: rozrzężony jak zwykle instrument Ribota oraz smakowite, choć lekko przykryte partie Mary Halvorson. W miejsce aksamitnych wokali soulowych diw i śpiewających gentlemanów weszły natomiast pokrzykiwania lidera i ten specyficznej urody wokal, jaki gitarzysta prezentuje na nagraniach Creamic Dog. W takiej wersji Love Epidemic z repertuaru The Trammps, Fly, Robin, Fly grupy Silver Convention czy zagrane na wstępie The Hustle Vana McCoya przedzierzgają się w harmolodic punk-funk, obok którego trudno przejść obojętnie. Tego typu zaskoczenia przekładają się na znakomite wieczory, o których się po zakończeniu festiwalu opowiada i nic dziwnego, że płyty sprzedały się na pniu, a rozmowom pokoncertowym nie było końca...

A raczej nie byłoby, gdyby nie nadszedł czas na ostatnie danie tego wieczoru: koncert zespołu Nilsa Pettera Molværa. Jeśli chodzi o liczbę występów na Festiwalu Jazz Jantar, norweski trębacz chyba rekordzistą: był to już jego trzeci występ w Sali Suwnicowej od 2012 roku. Niemniej - wiele osób do gdańskiego Żaka wybiera się właśnie ze względu na niego. I o ile nie są w stosunku do swego ulubieńca bezkrytyczni, to ten występ zbyt długo nie pozostanie w ich pamięci. Na pewno zaś nie ze względu na Molværa, który w dalszym nie znalazł patentu na to, jak być liderem we własnych zespołach. Bo choć tło muzyczne i składy z nim współpracujące niejakim zmianom podlegają, w przypadku Norwega jest to ogrywany do niemożliwości ten sam stały patent. O ile poprzednio stać go było jeszcze na jakieś ekspresyjne, lub choć cokolwiek znaczące partie w tej chwili jedyne, co pozostało to firmowa bądź co bądź, elektroniczna preparacja instrumentu i snucie mgły. Sprowadziło to Molværa – chyba najdotkliwiej jak dotychczas, do roli (wcale nie niezbędnego) dodatku do muzyki którą sygnuje własnym nazwiskiem. Bo pozostali muzycy, i owszem, specjalnie nie zawiedli. Senne przestrzenie wzbogacane były przez pobrzmiewające muzyką country czy afrykańskiego bluesa gitary, ciekawie zgrane efekty elektroniczne oraz szeroko grającą, przestrzenną perkusję. Rzec by można że był to interesujący, przekraczający granice gatunkowe klubowy ambient, gdzieś tam zagłębiony w rozmyślaniach, lekko przysypany zarówno pustynnym piaskiem jak i tchnący atmosferą bristolskiego trip-hopu. Plus trąbka. Czyżby tytuł promowanego w Żaku albumu Switch miał zwiastować zmianę warty na polu tzw. future jazzu?