Krzysztof Komeda - niewinny czarodziej.
Miałem nie więcej niż dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem dzieło Romana Polańskiego „Nóż w wodzie. Z filmu zapamiętałem wówczas niewiele – skrawki scen na łodzi, ogólny nastój i twarz Leona Niemczyka. Głównie jednak pamiętałem początek: sceny w samochodzie i niemrawą rozmowę małżonków, która prowadziła do zabrania ze sobą pod żagle pewnego autostopowicza. Temu wszystkiemu towarzyszyła muzyka – to zapamiętałem najlepiej. Dziś wiem, że słuchałem „Ballad For Bernt”, ale wtedy, te kilkanaście lat temu, mój dziadek powiedział mi, że słucham „Komedy”. Nie wiedziałem nic na temat nieśmiałego i genialnego lekarza-pianisty i uznałem, że „komeda” to nazwa tej melancholijnej muzyki, której nigdy w życiu nie słyszałem w wykonaniu The Beatles, którzy wówczas byli w moim przekonaniu, jedyną formą muzyki. „Komeda” mogło być też nazwą instrumentu lub po prostu tytułem utworu. Niemniej, w nieco abstrakcyjnej formie, Krzysztof Komeda pojawił się w moim dwunastoletnim świecie, między piłkarzami Manchesteru United i czwórką muzyków z Liverpoolu. Niestety, zagubił się nieco w tym towarzystwie i na rozwiązanie zagadki tajemniczej „komedy”, musiałem poczekać jeszcze kilka lat.
„-Komeda!” „-Obecny!” – krzyczał z ekranu telewizora Tadeusz Łomnicki, grający ekscentrycznego lekarza-jazzmana w filmie Andrzeja Wajdy „Niewinni czarodzieje” z 1960 roku. Na chwilę serce przestało mi bić. Komeda! I to jeszcze obecny! Więc tak wyglądał Komeda, kto by pomyślał…niewielki okularnik z ryżą fryzurą, w życiu nie pomyślałbym, że tak wygląda komeda. Wtedy wszystko stało się jasne – muzyka, którą słyszałem w wieku dwunastu lat i muzyka, której słuchałem kilka lat później w filmie Wajdy, gdzie Komeda okazuje się nie zaledwie „komedą” ale „Komedą”, byłą tą samą muzyką. A „komeda” to Krzysztof Komeda-Trzciński, urodzony w Poznaniu w 1931 roku, pianista jazzowy, kompozytor muzyki filmowej i laryngolog. Nagle wszystko zaczęło do siebie pasować. To był wspaniały dzień. Komeda ogólnie był filmowy – wydawał się stworzony do pisania dla kina. Jest autorem muzyki do takich filmów jak „Nóż w wodzie”, „Matnia”, „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Do widzenia, do jutra” Janusza Morgensterna czy „Bariery” Jerzego Skolimowskiego.
Krzysztof Trzciński od małego wykazywał poruszenie na dźwięk muzyki. Od czwartego roku życia uczył się grać na fortepianie, cztery lata później został przyjęty do konserwatorium, ale w tym samym roku Hitler najechał Polskę i Krzysztof zmuszony był nadal pobierać prywatne nauki. Gdy wojenne salwy ustały, wrócił do swojej pasji ucząc się w państwowej szkole. Niestety, wydawało się, że jest już za późno. Przez długi czas było – Trzciński grywał raczej dla rozrywki, swoją przyszłość widząc w studiach medycznych. Przez dwa lata skupiał się głównie na nich. Ale nawet studia nie miały szans z jazzem, który młody laryngolog po prostu kochał i miał we krwi od czwartego roku życia, gdy udzielono mu pierwszych wskazówek muzycznych. Przerwał studia po drugim roku i wyjechał do Krakowa, gdzie poznał jazzowe towarzystwo i rozpoczął prace nad projektem – Komeda. Jego gra była tak delikatna jak wydawała się być jego osobowość. Komeda był jak ze szkła, trzeba było na niego uważać, chuchać i dmuchać. Zamknięty w sobie i nieśmiały przypominał polski odpowiednik amerykańskiego genialnego pianisty Billa Evansa. Również muzyka Komedy bliska była tej autora „Portrait In Jazz” - wrażliwość, niemal onieśmielająca słuchacza, połączona z doskonałą umiejętnością artykulacji tego, co lezy na duszy. Upraszczając całe zagadnienie: Komeda potrafił zagrać jeden akord tak, że człowieka ciarki przechodziły.
Krzysztof Komeda może i urodził się w Poznaniu i mieszkał w Krakowie ale dla mnie pozostanie na zawsze połączony z Warszawą. „Niewinni czarodzieje” to film, o którym sam reżyser powiedział, że go nie lubi. Ja nie lubię szczególnie Andrzeja Wajdy, więc wydawało mi się logiczne, że sam polubiłem go natychmiast. W końcowych scenach, grupka przyjaciół włóczy się po wstającej Warszawie, między nimi kręci się nieduży Roman Polański (grający w filmie kontrabasistę; scena, w której niziutki Polański usiłuje wejść z ogromnym instrumentem na scenę – powalająca!) a Łomnicki prosi Komedę o wymienienie trzech cnót ewangelicznych. „To już koniec” – śmieje się pianista, po czym dyktuje: „ wiara, nadzieja, miłość”. Łomnicki liczy na palcach; zgadza się: „Cholernie dużo” – rzuca – „Cześć!” a potem ledwo-trzeźwa gromadka tańczy gęsiego śpiewając pijacką pieśń toczy się wzdłuż ulicy Złotej w Warszawie. W tle majaczy – niemal biały, zaledwie pięcioletni! – Pałac Kultury i Nauki.
Jednak kilka lat później zmuszony byłem raz jeszcze zrewidować moje pojęcie „komedy”. W filmie Roberta Kaczmarka i Mariusza Kalinowskiego „Czas Komedy”, dużo mówi się na temat definicji, której szukałem od dwunastego roku życia. Otóż okazuje się, że „komeda” to wcale nie do końca „Krzysztof Komeda” ponieważ on sam „komedą” był jedynie z przypadku. Krzysztof Trzciński miał po prostu kłopoty z ortografią – podczas zabawy w wojną napisał na ścianie hasło, które kojarzyło mu się z komendą wojskową: „komęda”. Ot, cała tajemnica. Jak zwykle istota tkwiła w detalu. „Komeda” przylgnęło a sam muzyk zaczął występować pod pseudonimem, ze względu na kolegów z pracy. Nie chciał, by kojarzono go z muzyką jazzową, której do 1956 roku zakazane było publicznie wykonywać, a nawet w latach „odwilży” traktowano z niechęcią.
Komeda jednak zdecydował się i zrezygnował praktyki w klinice. Zaagażował się w eksperyment – jeden z pierwszych (zdaniem niektórych pierwszy) polskich zespołów jazzowych o nazwie „Melomani”. Jednak jazz, który dopiero kształtował się w Polsce nie dorósł do oczekiwań Komedy, który nudził się dixielandem i swingiem – pociągała go przyszłośc, coś nowego: „modern jazz”. Przypominający brzmienie Modern Jazz Quartet czy zespołu Gerry'ego Mulligana, „Komeda Sextet” zdobywał sobie od samego początku rzesze zwolenników, torując tym samym drogę dla jazzu nad Wisłą. Po latach gry w Polsce, pracy nad muzyką filmową, koncertach w Paryżu, Moskwie, wyjazdów do Sakndynawii, pisania muzyki do „Śniadania u Tiffany'ego” i byciu właściwie żywą legendą polskiego jazzu, Komeda wyjechał podbić Amerykę. Okazja nadarzyła się szybko, przy okazji kręcenia „Dziecka Rosemary”, oczywiście Polańskiego. Komeda przygotował perełkę - „Kołysankę Rosemary”, do której nuciła mu Mia Farrow. Nieoczekiwanie, utwór szturmem wziął listy przebojów, stając się jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzyki filmowej. Nazwisko Komedy było na ustach wszystkich. Nikt nie wiedział kim jest ten zachwycający i cichy pianista-laryngolog z Polski. Zupełnie tak, jak ja nie wiedziałem.
Tak wyglądały kłopoty z „komedą” przez lata. Dziś nadal nie wszystko wydaje się jasne – Krzysztof Komeda to jeden z najbardziej niejasnych muzyków w historii polskiego jazzu. Człowiek, który wisi nad każdym chyba polskim pianistą – od Mieczysława Kosza, przez Leszka Możdżera po Marcina Wasilewskiego. Ciągłe powracanie do muzyki Komedy przez artystów nie tylko polskich, ale również zagranicznych potwierdza, że nie wszystko jest zupełnie jasne, jeśli idzie o jego muzykę. Wciąż jest jeszcze przestrzeń niewykorzystana; muzyka Komedy pozostaje otwarta na interpretacje.
Wydaje się być niezwykle skromnym i niepewnym swego człowiekiem, za którego sprawy ziemskie załatwiać musiała Zofia Komedowa, dziewczyna o której jest „Crazy Girl”. Nie wiadomo było, co naprawę myślał; z natury milczący Komeda niewiele mówił – niesamowicie ciekawie musiała wyglądać jego współpraca z ekstrawertycznym Polańskim. Nawet opowieści o jego śmierci się nie zgadzają. Ponoć podczas pijackiej eskapady po przedmieściach Los Angeles, w towarzystwie Marka Hłaski, autor „Pierwszego kroku w chmurach” zepchnął Komedę ze skarpy. Muzyk zranił się w głowę i pewnie nawet nie stałoby się wiele złego, gdyby nie to, że potężny i pijany Hłasko runął w dół, na ratunek koledze. Miał upaść na Komedę i zanieść go do domu na rękach. To najpopularniejsza z wersji, nie wiadomo z pewnością do jakiego stopnia w śmierć pianisty zaangażowany był prozaik. Pewne jest tylko jedno: Przewieziony do Polski, Krzysztof Komeda zmarł w szpitalu w Warszawie w 1968 roku. Marek Hłasko podobno do końca życia nie wybaczył sobie tamtej pijackiej nocy. Zdaniem niektórych ten wyrzut sumienia miał stoczyć go na dno alkoholowej matni, która ostatecznie doprowadziła go do śmierci rok po śmierci Komedy.
Jest też odpowiedzialny za moje najśmielsze patriotyczne uczucia, gdy w zagranicznych sklepach płytowych, między półkami widzę zakładkę: „KOMEDA Christopher.