Wizja, publiczność i pasja - słów kilka o Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012
Przyglądanie się z bliska Krakowskiej Jesieni Jazzowej to rodzaj przygody. W wielu momentach przygody napisanej bardzo nie po polsku, choć przecież w Polsce się dziejącej.
Po pierwsze program.
Tak, ten festiwal należy do bardzo nielicznego grona, wśród ponad setki krajowych imprez, które znacznie bardziej koncentrują się na wizji całości, niż na prostym zapraszaniu zestawu wielkich gwiazd. Oczywiście udziału gwiazd krakowscy organizatorzy nie unikają, niemniej lista muzyków biorących udział w KJJ układa się raczej w zestaw autorytetów w dziedzinie improwizacji, niż jazzowych celebrities, którzy, tak na marginesie, rzadko kiedy zapewniają coś więcej niż wydatne promocyjne udogodnienie.
Jaka to wizja? Gdyby pokusić się o jak najbardziej lapidarny opis, to określiłbym ją tak – pokazać w całej złożoności scenę światowego, odważnego jazzu i muzyki improwizowanej. Brzmi to na pozór banalnie, ale biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku na festiwalu wystąpiło 50 artystów w 25 koncertach, począwszy od recitali solowych po orkiestrowy finał, to rzecz wygląda już zupełnie inaczej. Tym bardziej, że przyjechali muzycy w sumie z trzynastu krajów, od USA po Australię. Z jednej strony więc był to czas prezentacji ikon free improvised oraz artystów, którzy dzisiaj tę scenę tworzą, z drugiej zaś formacji mniej znanych, ale śmiało na tę scenę wkraczających. I to właśnie dlatego na jednym festiwalu wystąpić mógł Peter Brotzmann zarówno z gwiazdorskim The Damage Is Done, jak i z młodymi muzykami z Kkonstrukt i Defibrillator, grupa The Thing z Matsem Gustafssonem, który wydaje się być dziś na szczycie artystycznej formy czy o wiele mniej znany zespół The Armes Room.
W ideę stwarzania słuchaczom możliwości towarzyszenia zespołowi in progress znakomicie wpisał się pomysł zaproszenia Barry Guy New Orchestra oraz trzydniowa prezentacja małych zespołów, wyłonionych z kręgu tejże orkiestry. Czytelników Jazzarium nie trzeba już o tym informować, ale taki zamysł nie dość, że pokazuje jedną z najważniejszych ścieżek aktywności wielkiej gwiazdy światowej improwizacji i kompozycji, to również pozwala z bliska przysłuchać się z jakich mniejszych elementów to brzmienie i wykonawcza idea się składa. Rozplanowane na trzy dni występy małych składów Guya stanowiły fascynujący wykład o tym, czym może być improwizatorska wolność, a poza tym przyniosły po prostu dużą dawkę wspaniałej muzyki, tyleż porywającej, co niewymagającej żadnych analiz.
Ważnym elementem VII edycji festiwalu był także udział muzyków polskich. Pisaliśmy o tym szczegółowo w relacjach publikowanych w trakcie festiwalu. I tutaj także daje się dostrzec zamysł wykraczający poza prosto formułowane zaproszenie dla konkretnych bandów. Bo jak inaczej komentować występ bardzo młodej barytonistki Pauliny Owczarczyk w towarzystwie słynnych twórców Tima Daisy’ego i Marka Tokara, transdyscyplinarny performance tancerki Małgorzaty Haduch z wrocławskim Mikrokolektywem, czy w końcu koncert Hery z gościem specjalnym Hamidem Drakiem. Tak na marginesie, to właśnie ten koncert okazał się jednym z największych festiwalowych zaskoczeń, mającym wymiar nie tylko znakomicie poprowadzonego muzycznego spektaklu, ale wręcz zdarzenia magicznego. Dobrze, że został zarejestrowany i ukaże się wkrótce na płycie.
W tym roku festiwal miał dwie odsłony, pierwszą pięciodniową, zwieńczoną występem kultowej i bardzo oczekiwanej na polskiej i europejskiej scenie formacji DKV Trio oraz drugą, o jeden dzień krótszą, należącą w całości do Barry’ego Guya. I ten zabieg formalny okazał się trafiony w dziesiątkę. Tym bardziej warte to pokreślenia, że podyktowany był troską o publiczność festiwalową także zza granicy, która jak się okazuje coraz częściej wpisuje krakowski festiwal w swój grafik koncertowych podróży.
Po drugie publiczność
Krakowska Jesień Jazzowa ma szczęście. Zresztą zapracowała sobie na nie konsekwencją w działaniu promocyjnym i wiernością programowej wizji. Gromadzi wokół siebie słuchaczy, którym już dawno nie trzeba tłumaczyć, że ważne zdarzenia w kulturze muzycznej to niekoniecznie wielkoformatowe widowiska z popularnymi konferansjerami i telewizyjną transmisją w antenowym prime timie. Że rzeczy ważne dzieją się również, jeśli nie przede wszystkim, poza hałaśliwą medialną euforią i w dłuższej perspektywie mają znacznie większe znaczenie, niż kolorowy show. Frekwencja na koncertach KJJ musi budzić podziw: grubo ponad komplet na koncercie The Thing i Matsa Gustafssona w Alchemii, niemal komplet na pozostałych występach, niezależnie czy na scenę wkraczały gwiazdy, czy mniej popularni muzycy oraz trzykrotnie wypełniona po brzegi widownia Centrum Manghha podczas głównych koncertów festiwalu. To imponujące, tym bardziej, że muzyka wcale nie taka łatwa.
Przekonać do swojej wizji odbiorę to rzecz wyjątkowa, warta starań i wbrew temu, co się powszechnie twierdzi, możliwa do osiągnięcia. Krakowska Jesień Jazzowa i jej matecznik czyli Alchemia zostały dostrzeżone i docenione także poza granicami Polski. I nie mam tu na myśli tylko tego, że klub przy Esthery 5 znajduje się w światowych przewodnikach po Krakowie, ale także fakt, że zarówno muzycy, jak i słuchacze z Niemiec, Włoch czy Skandynawii, planując pobyt w naszej dawnej stolicy uwzględniają festiwal w kalendarzu imprez. To oczywiście nie są działania na wielką skalę, ściągające setki tysięcy słuchaczy z Europy i Świata, ale, bądźmy szczerzy, nawet słynny nowojorski Vision Festival nie jest imprezą masową.
Po trzecie pasja
Bez niej nie udałoby się zupełnie nic. Pokazuje się niemal na każdym kroku. Festiwalem pasjonuje się publiczność żywiołowo rozprawiająca o tym, czego przed chwilą była świadkiem i tym, że muzycy po koncercie nie uciekają tylnymi drzwiami do hotelowego zacisza, ale zostają z tymi, dla których przed momentem grali. Można z nimi porozmawiać, napić się wina i nie odczuć przy tym, że w swojej dziedzinie to gwiazdy pierwszej wielkości.
Festiwalem pasjonują się sami muzycy, którzy, jak się okazuje, układają swoje plany tak, aby móc odwiedzić Kraków nie tylko na jeden koncert, ale zostać tu dłużej. Wspominany już Mats Grustafsson w trakcie czterodniowych prac z Barry Guy New Orchestra powiedział wprost „lubię tu być, lubię tu pracować, nie spiesząc się na samolot, nie biegając z dworca na lotnisko. Tutaj mam czas, żeby skoncentrować się na muzyce”.
I potem to słychać na kolejnych wieczornych koncertach. Słychać, że panowie nie są tylko w pracy, którą muszą wykonać, bo zobowiązuje ich do tego kontrakt, ale są w miejscu, w którym najzwyczajniej dobrze się czują i które potem pamiętają. Ale też jak mieliby nie pamiętać miejsca, gdzie spotykają się z tak ciepłym przyjęciem. O publiczności i jej reakcjach już pisałem. Nakłada się na to jeszcze podejście samych organizatorów, ludzi działających w tle, bez których sprawny przebieg festiwalu byłby niemożliwy. To także wymaga wielkiej pasji, bo ostatecznie tylko ona może zrównoważyć codzienne bycie do dyspozycji od rana do rana.
Mając okazję przypatrywać się z bliska festiwalowi, mogę powiedzieć tylko jedno: tę pracę trzeba kochać i być jej oddanym. Najpierw w fazie budowania programu (tak na marginesie, program przyszłorocznej edycji festiwalu był gotowy jeszcze przed końcem tegorocznej), potem, gdy przychodzi czas starań o finansowe bezpieczeństwo i w końcu w trakcie jego trwania, kiedy to, co wymarzone, wreszcie się spełnia.
Dobre, ważne i zmieniające codzienną rzeczywistość festiwale wymagają wizji, publiczności, pasji i jeszcze konsekwencji w działaniu. W Krakowskiej Jesieni Jazzowej to wszystko jest od dawna. Dzięki nim potem możemy nie tylko doświadczać muzyki z bliska, ale także czytać relacje z tego free jazzowego święta w Down Beat czy All About Jazz. No, a Kraków ma jazzowy festiwal prawdziwie światowej rangi, który jednym tchem wymienia się obok znacznie starszych i z dawna uznanych imprez, w Ulrichsbergu, Wells czy St. Johan.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.