Mingus - Czuły Barbarzyńca @ 102!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (https://www.charlesmingus.com/)

„Jestem Charles Mingus. Pół-czarny, żółty, pół-żółty, lekko, nawet nie bardzo żółty, nie wystarczająco biały, żeby nie być czarny. Uważam się za Murzyna. Jestem Charles Mingus i dla siebie samego jestem niczym.” - takimi słowami przedstawia się Mingus na pierwszych stronach swojej autobiografii „Beneath the Underdog”. Mingus to niesprecyzowany obiekt, przez samego siebie w dodatku. Na tej dezintegracji osobowościowej opiera się zresztą wielkość tego muzyka. Jest agresywny i melancholijny. Nowoczesny i głęboko tradycyjny. Czuły barbarzyńca. Mingus to projekt – jak daleko można się posunąć w dziedzinie autokreacji. Genialny kontrabasista i kompozytor jest jedną z największych zagadek jazzu. Trudna, wymagająca i czasami prymitywna twórczość tego niezwykłego artysty do dziś pobudza kolejne pokolenia muzyków jazzowych i nie tylko jazzowych.

Mingus od dziecka wiedział, że jest obcy. Jest wsobny, zamknięty, jest odizolowanym obiektem na tle swoich kolegów i koleżanek ze szkoły w Nogales w stanie Arizona. Nie należał do żadnej grupy ani gangu – był samotną wyspą. Notorycznie wdawał się z tego powodu w bójki, które zazwyczaj przegrywał. Od lat nastoletnich Charles Mingus był nieklasyfikowalny do żadnej szerszej całości. Nawet gdy zaczął grywać w pierwszych zespołach, jego sposób gry na kontrabasie i styl kompozycji odstawał oryginalnością i śmiałością od propozycji jego kolegów. Najmłodsze lata Charlesa upływały pośród dźwięków muzyki gospel, której słuchał siedząc w kościelnej ławie, oraz zasłuchiwania się w grze swojego idola, Duke'a Ellingtona. Po Duke'u, Mingus odziedziczy osobliwą elegancję jego muzyki, jednak podniesie wyraźnie tempo. Charles uczył się gry na fortepianie ale najbardziej ukochał sobie delikatną wiolonczelę – jak tłumaczył w swojej książce – z powodu kobiecości tego instrumentu. Mingus zakochał się w swojej wiolonczeli i zapragnął kariery muzyka klasycznego. Niestety, nawet jeśli sam Charles nie miał pewności co do swojego pochodzenia i koloru swojej skóry, system amerykańskiego szkolnictwa wątpliwości nie miał. Jako „kolorowy”, nie mógł liczyć na dobre przygotowanie do zawodu muzyka. Nauczyciele nie dawali mu szans a jakby chcąc zwiększyć prawdopodobieństwo jego porażki nie nauczyli go nawet czytać nut. Gdy pierwszy raz Charles przyszedł ze swoją delikatną wiolonczelą na przesłuchanie do szkoły muzycznej został wyśmiany i wyproszony z sali. Te wczesne doświadczenia życia jako kolorowy w posegregowanym rasowo kraju okazały się mieć wpływ na całą późniejszą twórczość. Jego utwory przepełnione są kłopotliwymi i trudnymi tematami jak rasizm i nietolerancja („Fables Of Faubus”)

Klasyczne przygotowanie, które zdobył na własną rękę, przydało mu się niezmiernie w przyszłości i sprawiło, że był jednym z niewielu muzyków, którzy w istotny sposób wpłynęli na rozwój Charliego Parkera. Zazwyczaj był odwrotnie i to „Bird” napędzał innych. W latach 50., po ogrywaniu się w orkiestrach Howarda McGhee, Chico Hamiltona i Lionela Hamptona, Mingus grywał również z Parkerem, choć niechętnie odnosił się do jego trybu życia. Charles był człowiekiem głęboko uduchowionym – nawet jeśli był również narkomanem, erotomanem, alfonsem swojej własnej żony (jak twierdzi w swojej autobiografii), mitomanem (faktycznie był alfonsem, ale czy na pewno własnej żony?). Jako człowiek z nastawieniem filozoficznym z łatwością znajdywał kolejne usprawiedliwienia swoich drobnych występków. Jeśli zdradzał swoje żony to tylko dlatego, że zbyt mocno kocha piękno. Jeśli upalał się albo upijał do nieprzytomności to w imię transcendentnej podróży do kresu nocy. Natomiast „Bird” niszczył się w ramach eskapizmu a takie tendencje nie pasowały hedoniście Mingusowi. Charles wierzył również głęboko w indywidualną ludzką duszę, której wyrazem jest osobisty głos artystyczny.

Nienawidził Parkera za to, że niechcący zniszczył całe pokolenia utalentowanych muzyków, zbyt wpatrzonych w niego, by szukać własnych sposobów wyrazu. Kult „Birda” brzydził kontrabasistę, który nazwał nawet jeden ze swoich utworów „If Charlie Parker were a Gunslinger, There'd be a Lot of Dead Copycats”. Wyraziście. Mingus grał w dodatku z Parkerem podczas jego ostatniego występu. Miało to miejsce w nowojorskim Birdlandzie, gdzie „Bird” miał wrócić w glorii, czysty, syty i zdrowy. Ale zamiast tego Bud Powell, który był zbyt pijany i chory, by pokazywać się publicznie, stoczył się nieprzytomny ze sceny po tym, jak nie potrafił wydobyć czegokolwiek z instrumentu. Parker zaczął wołać prześmiewczo do publiczności: „Panie i panowie! Bud Powell! Bud Powell!” Wielki Bud Powell!” Mingus nie wytrzymał, złapał mikrofon i wykrzyczał: „Proszę państwa, to jest bardzo chory człowiek. To nie jest jazz i ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego!” Tydzień po tym fiasku, Charlie Parker zmarł. W tym czasie Mingus prowadził w Birdlandzie warsztaty w towarzystwie młodych muzyków – Charles Mingus Jazz Workshop. Charles wymagał od swoich uczniów maksymalnego poświęcenia i otwarcia się na różne sposoby wyrażania siebie w muzyce. Grając z Mingusem, wszyscy musieli grać na maksimum swoich możliwości. Tylko tak miało to sens. W ten sposób Charles „wychował” takich muzyków jak Pepper Adams, Jackie Byard czy Booker Ervin. Oni wszyscy musieli zmusić się do totalnego poświęcenia dla muzyki; jak mawiał ich ekscentryczny nauczyciel, musieli być „gotowi umrzeć”.

Repertuar Mingusa był równie różnorodny jak jego zmienne nastroje. Był coraz bardziej ekscentryczny i zamknięty w sobie. Potrafił z równą łatwością wpadać w podniecenie jak w głęboką depresję. Również jego utwory oscylowały od prymitywnych impresji z „Picethanthropus Erectus” przez wyrafinowaną elegancję z „Black Saint and the Sinner Lady” po delikatne i sentymentalne „Goodbye Pork-pie Hat” (napisane w hołdzie dla Lestera Younga). Lata pięćdziesiąte to okres niebywałej aktywności Charlesa – ponad dziesięć albumów dla różnych wielkich wytwórni. Materiał nagrywany przez kontrabasistę był niezwykłą mieszanką bluesa, jazzu i improwizacji zanurzonych w jakiś dziwaczny, mingusowy, sposób w tradycji gospel. Mingus był duchowy. Rozwijał się również jako kompozytor – tak jak jego mistrz, Ellington, przygotowywał partie z myślą o konkretnych muzykach – Sonnym Rollinsie i Jackie McLeanie. Jego twórczość była świeża, pełna religijnego uniesienia i pasji jak z kościoła baptystów. Muzycy krzyczeli do siebie między solami nadając utworom niemal duchowego wymiaru. Wystarczy tylko przez chwilę posłuchać „Mingus Dynasty”, „Ah Um” czy „Tonight At Noon”. Troszkę niechcący dał silne podłoże dla późniejszego ruchu free-jazzu i muzyki Ornette'a Colemana. Mingus był obecny podczas kontrowersyjnych koncertów saksofonisty w nowojorskim klubie Five Spot. Miał mieszane uczucia. Jak się wyraził: „Gdyby ci goście potrafili zagrać jakiś kawałek dwa razy tak samo,  przyznałbym, że coś grają. Ale oni nie wiedzą co się dzieje, tylko eksperymentują.”

Świat Charlesa Mingusa musiał być niezwykle barwnym miejscem, jednak nie brakowało pośród tego surrealistycznego szaleństwa elementów grozy. Mingus był chory – zdaniem wielu muzyków oraz lekarzy. Został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, gdzie nadal usiłował pracować. Narzekał na personel i prześladującego go dyrektora ośrodka. „Nienawdzię Nowego Jorku. To miasto to potwór – budynki są wielkie, aż do nieba, i mają milion oczu. Wszystkie na ciebie patrzą. To przerażające” - pisał w swojej książce. Był porywczny i brutalny – potrafił wdawać się w agresywne wymiany zdań i bójki z publicznością i swoimi muzykami podczas koncertów, uderzyć Jimmy'ego Kneepera podczas dyskusji nad przygotowywanym wspólnie koncertem Mingusa w Town Hall w Nowym Jorku. Kneeper pozwał Charlesa do sądu i nie mógł wystąpić podczas koncertu z powodu rozbitej wargi. Podczas koncertu w Five Spot tak zirytował się na gwiżdżącego mężczyznę w publiczności, że zniszczył na scenie kontrabas warty 20.000 dolarów. Charles był dużym i silnym człowiekiem o bardzo równie postawnym charakterze. W dodatku od dziecka czuł się wyobcowany i niepasujący do otaczającego go świata. Notorycznie miewał drobne kłopoty z prawem za zaleganie z alimentami, czynszem, posiadanie narkotyków, włóczęgostwo i tego typu wykroczenia. Charles zatracał się. Potrafił pracować bez wytchnienia przez kilka dni bez snu; nawet nie odczuwając zmęczenia, całkowicie pochłonięty rozwojem wydarzeń, by za chwilę zapaść w głęboką depresję z braku weny twórczej.

Lata sześćdziesiąte to kolejny okres wytężonej pracy i powstania takich albumów jak „Mingus Plays Piano”, „Oh Yeah” „Black Saint ant the Sinner Lady” czy „Changes” - nagrań dziś uznawanych za absolutny kanon. Wtedy dziki świat Charlesa Mingusa znów okazał się bardzo nieprzyjaznym miejscem – muzyk zachorował na stwardnienie zanikowe boczne zwane chorobą Lou Gehriga. Ciężko chory nie przestawał pracować, choć musiał pożegnać się na zawsze ze swoim kontrabasem i swoją ukochaną wiolonczelą. Musiał już na zawsze przerobić się na kompozytora; kolejny etap w projekcie-Mingus. To musiało być bardzo bolesne – jak pożegnanie z ukochaną osobą. Mingus kochał swoją wiolonczelę; jedna z jego żon, wspominała że Charles miał zwyczaj obejmowania jej i „grania na niej” przez sen, jak na wiolonczeli. Pracował do ostatniego dnia swojego życia – zmarł w wieku 56 lat w Meksyku, gdzie udał się w drogę do kliniki leczniczej. Jego prochy zostały rozrzucone do Gangesu.