Marcin Olak Poczytalny - Pani M. prosi o uwagę
Już późno, w zasadzie powinienem spać. Ale jak tu spać, kiedy akurat w ręce trafiła mi najnowsza płyta Marca Ducreta? Lady M. jest bezlitośnie absorbująca, w zasadzie wyklucza jakiekolwiek inne działanie. Nie, nie słucham jej pisząc ten tekst, posłuchałem wcześniej – nie byłem w stanie jednocześnie pisać i słuchać.
Ostatnio jakby spadła mi ciut podzielność uwagi. Albo słucham, albo robię coś innego. Muzyka w tle mi przeszkadza – ba, irytuje! Ja naprawdę nie potrzebuję soundtracku do robienia zakupów czy jazdy windą. Tym bardziej, że tło dźwiękowe w marketach jest zazwyczaj banalne i po prostu nudne. Na pewno ktoś to zbadał, i ponad wszelką wątpliwość stwierdził, że taki na przykład gitarowy, diatoniczny blues zagrany w umiarkowanym tempie spowoduje, że statystyczny klient kupi więcej masła i jogurtu, a może nawet dołoży słoik oliwek? Otóż ja nie dokładam, staram się jak najszybciej opuścić skażoną akustycznie przestrzeń. Kupuję tylko to, co jest absolutnie niezbędne i wychodzę czym prędzej.
A taki na przykład Marc Ducret mnie całkiem unieruchomił. Pani M. stanowczo domagała się mojej uwagi, a ja nie śmiałem odmówić. Ale to akurat wydaje mi się całkiem sensowne. Przecież w biegu nie usłyszałbym nawet połowy z tego, co tam się dzieje – a dzieje się dużo. W ogóle to chyba zaczyna być zapomniana umiejetność, takie zwracanie uwagi. Na muzykę, na czytany tekst. Na człowieka, z którym rozmawiam…
Uwaga potrafi być kłopotliwa. Zauważamy więcej szczegółów, obraz zaczyna robić się bardziej zróżnicowany, a zatem mniej jednoznaczny. Ocena staje się bardziej skomplikowana, wymagająca namysłu. To z kolei wymaga czasu na wyrobienie sobie własnego zdania, starannego wyważenia słów dobranych dla wyrażenia opinii. A przecież jakoś przeczuwam, że im staranniej i mniej jednoznacznie sformułuję swój sąd, tym bardziej prawdopodobne, że nie zostanie ani wysłuchany, ani zrozumiany przez statystycznego odbiorcę. Któremu przecież, najprawdopodobniej, zabraknie uwagi.
Ot, taka na przykład dyskusja o projekcie ustawy o statusie artysty zawodowego. Z jednej strony są ci, którzy obawiają się powrotu PRL-owskich weryfikacji, z drugiej strony ci, którzy widzą potrzebę tej regulacji, mającej umożliwić włączenie twórców w system ubezpieczeń społecznych. A pośrodku jest projekt tekstu ustawy i cały kontekst, w którym on zaistniewa. Otóż zapoznałem się z roboczą wersją projektu ustawy, a wspomnianego kontekstu doświadczam na każdym kroku. I muszę przyznać, że mam watpliwości.
Z jednej strony rzeczywiście artyści pozostają poza jakimikolwiek regulacjami, co z kolei sprawia, że często po prostu nie opłacają ZUSu, więc nie mają co liczyć na jakąkolwiek emeryturę. Ale z drugiej strony wspomniany zakład ubezpieczeń nie jest w mojej ocenie najbardziej wiarygodną instytucją… No tak, ale przecież na razie nie ma innych opcji.
Dla osób, które zdecydują się wejść do tego systemu, zdobycie Karty Artysty Zawodowego będzie czymś absolutnie nieodzownym. O przyznaniu tejże karty miałaby decydować powołana w tym celu rada. W większości złożona z przedstawicieli naszego środowiska, a zatem teoretycznie niezależna od władzy. Teoretycznie, bo przecież sądy też powinny być niezależne… Z tego wynika, że ważne jest nie tylko jakie prawo ma być wprowadzone, ale też kto to prawo wprowadzi i kto będzie je egzekwował. A to oznacza, że na wybory iść trzeba, bo przecież nie chcemy, by ktoś zdecydował za nas, prawda?
No właśnie, wybory… Agitacja wyborcza – niezależnie od tego, kto ją prowadzi – to dla mnie wręcz definicja tego, jak może wyglądać komunikacja w sytuacji braku uwagi. Hasła zamiast sensownych wypowiedzi. Ataki personalne zamiast debaty. Wszystko domagające się natychmiastowej reakcji, opowiedzenia się – oni czy my, czarne czy białe.
Otóż nie. Szare. Zróżnicowane. Pełne odcieni, jak bohaterowie u Szekspira. I jak płyta, do której wrócę, jak tylko skończę pisać.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.