Howard Riley – w dniu 81 urodzin
Fortepian w muzyce improwizowanej noszącej jazzowe konotacje nie jest instrumentem tak często wykorzystywanym jak instrumenty stroikowe bądź strunowe. Nie piszę tego w oparciu o statystyki, a w odwołaniu do luźnej obserwacji. Cecil Taylor jest dla pianistów free jazzowych równie mocnym punktem odniesienia co Coltrane, bądź Coleman dla saksofonistów, jednak dziedzictwo Taylora nie doczekało się tak wielkiej liczby epigonów i mniej lub bardziej utalentowanych naśladowców. Cóż, prawdopodobnie po prostu ciężko podrobić tak pełnokrwisty i oryginalny styl.
Howard Riley należy do wąskiego grona – w porównaniu do kontrabasistów, bądź saksofonistów – reprezentującego brytyjską, awangardową muzykę improwizowaną za pośrednictwem fortepianu. Riley łączy w swej twórczości pierwiastki zarówno jazzowe – i mówię tu nie tylko o odłamie free, ponieważ pianista nie ucieka od interpretowania standardów gatunku – jak i elementy charakterystyczne dla europejskiej improwizacji, zakorzenionej w eksperymentalnej muzyce współczesnej XX wieku.
Kilka uwag faktograficznych. Howard Riley urodził się w lutym 1943 roku, zatem jest świeżo upieczonym siedemdziesięciolatkiem, który ani myśli o zaprzestaniu aktywności twórczej. Riley rozpoczął naukę gry na fortepianie w wieku lat sześciu, w dziesięć lat później jako szesnastoletni chłopak postanowił skupić się na jazzie, któremu wierny pozostał po dziś dzień. Początki profesjonalnej kariery Riley’a sięgają lat 60, kiedy nawiązał twórcza współpracę z takimi przyszłymi gwiazdami jazzu i improwizacji jak John McLaughlin, Evan Parker, czy Barry Guy. Zarówno z perspektywy dalszej działalności Riley’a jako lidera własnych składów, jak i warszawskiego, improwizowanego wydarzenia sezonu – festiwalu Ad Libitum – współpraca właśnie z Barrym Guy’em wydaje się najbardziej znaczącą i brzemienną w nagrania kooperacją pianisty.
Wypada jednak rozpocząć od edukacji, która w życiu Howarda Riley’a pełni równorzędnie ważną rolę co działalność stricte artystyczna. Riley w latach 1961-70 pobierał lekcje muzycznego warsztatu w trzech instytucjach – Uniwersytecie Walijskim, Uniwersytecie w Indianie oraz Uniwersytecie w Yorku. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, młody brytyjski pianista zetknął się z Dave’m Baker’em – kompozytorem symfonicznego jazzu, który jako puzonista maczał palce w nagraniu awangardowej płyty Ezz-thetics George’a Russella. Prawdopodobnie znajomość z Baker’em wywarła wpływ na późniejszą aktywność Riley’a w ramach London Jazz Composers Orchestra, a także na umiejętne godzenie działalności muzycznej z profesją pedagoga, którą pianista uprawia od początków lat 70, początkowo w Guildhall School of Music and Drama, następnie (po dziś dzień) na londyńskiej uczelni Goldsmiths.
Nie ulega jednak wątpliwości, że równie znaczącym elementem artystycznej edukacji Howarda Riley’a była samodzielna współpraca z młodymi kreatywnymi brytyjskimi muzykami. W 1965 roku Riley poznaje na uniwersytecie Evana Parkera i przyłącza się do jego kwartetu. W przeciągu kilku tygodni pomiędzy kolejnymi etapami edukacji, zanim pianista udał się do Stanów Zjednoczonych, poznaje w Londynie Barry’ego Guy’a i perkusistę Tony’ego Oxley’a, z którymi w przeciągu następnych kilku lat nawiąże współpracę. Jednak pierwszym trio, z którym Riley zacznie grywać i nagrywać jest zespół w składzie Barry Guy – Alan Jackson – Howard Riley. Skład wykonuje autorskie kompozycjie Riley’a, które pomimo luźnej, otwartej struktury nie uciekają od charakterystycznych melodii. Po dwóch albumach Angle i The Day Will Come, za pekusją zasiada Oxley i tak powstaje płyta Flight, którą Riley przebojowo wchodzi w prawdopodobnie najbardziej intensywne dla siebie pod względem twórczym dziesięciolecie – lata 70. Wówczas Howard Riley rzuca się w wir muzycznych spotkań z artystami, których dziś śmiało określa się mianem legend.
Z punktu widzenia polskiego melomana najbardziej interesująca powinna być dla czytelnika działalność Rileya w ramach
London Jazz Composers, jednak chciałbym się na chwilę skupić na wydawnictwie z 1979 roku, na którym występuje aż 3 muzyków, których mogliśmy posłuchać w Warszawie w 2013 roku, kiedy to LJCO zjechała do studia koncertowego im. Witolda Lutosławskiego . Mam tu na myśli płytę Endgame, na której obok Riley’a pojawia się Trevor Watts, Barry Guy oraz nieodżałowany mistrz perkusji, założyciel Spontaneous Music Ensemble John Stevens. Kompozycje zawarte na krążku mogą stanowić dla słuchacza bardzo dobrą rozgrzewkę przedfestiwalową. Utwory rozwijane przez zespół brzmią jak opowieść snuta jednocześnie przez kilku narratorów – każdy z nich chce opowiedzieć podobną historię, jednak przefiltrowując ją przez własną wizję artystyczną, wchodzącą w gładką reakcję z pozostałymi muzykami, powstają kompozycje niebywałej urody, która wynika z samoświadomości już wówczas ukształtowanych muzyków. Utwory, w których bardzo często centralne miejsce wytycza sekcja rytmiczna ubarwia oszczędny saksofon Wattsa, natomiast Riley umiejętnie łączy brzmienia poszczególnych instrumentów, nadając muzyce wciąż nieokiełznanej przystępniejsze, płynne oblicze.
Nie jest przypadkiem, że w składzie London Jazz Composers zawsze znajdował się fortepian. Podobnie nie jest przypadkiem fakt, że zasiada za nim właśnie zazwyczaj Howard Riley, kreatywny muzyk, kompozytor, aktywny uczestnik improwizowanej sceny brytyjskiej przełomu lat 60 i 70. Dla czytelników, którzy mieliby chęć posłuchać pianisty w bardziej konwencjonalnym wydaniu niż LJCO, polecam dwupłytowy zapis solowego koncertu z Wilna z 2010 roku, podczas którego Riley wykonał między innymi kompozycje Theloniousa Monka. Podobno – zdaniem Riley’a – był to jeden z jego lepszych koncertów od lat.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.