Ella Fitzgerald @107 - jedna trzecia świętej trójcy jazzowej wokalistyki!
Gdyby nie to, że tytuł „pierwszej damy jazzu” zarezerwowany jest dla Billie Holiday, Ella Fitzgerald miałaby spore szanse, by należał do niej. Ella jest jednym z elementów „świętej trójcy” jazzowej wokalistyki: Holiday-Vaughan-Fitzgerald. Kolejność wciąż pozostaje przedmiotem dyskusji. Fitzgerald wniosła nową wartość: śpiewała jak saksofon, nie bała się ni-cze-go, żadnego eksperymentu muzycznego czy stylistyki. Nie było takiej rzeczy, której nie mogłaby zaśpiewać.
Razem z Vaughan zrewolucjonizowały śpiew tak, jak Parker zmienił sposób grania na saksofonie. Obie panie były pionierkami „scatu” - dziś zupełnie oczywistego, ale trzeba mieć w pamięci, że nie zawsze tak było. Obdarzona niebywałymi warunkami wokalnymi i głosem obejmującym trzy oktawy i perfekcyjną dykcją, była odpowiednio wyposażona, by zostać jedną z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych wokalistek w historii. W dodatku dorzuciła coś już tak zupełnie od siebie – Ella Fitzgerald potrafiłaby zaśpiewać pieśń żałobną, tak, że zabrzmiałaby radośnie. Może zwyczajnie zbyt lubiła śpiewać, by smucić się w jego trakcie, jak Billie Holiday. Ella była inna, Ella była wesoła. Skutkowało to tym, że często jej interpretacje utworów raczej umiarkowanie-radosnych (np. „Love For Sale”) brzmiały jak szczęśliwa piosenka o spełnionej miłości. Słuchając tego wesołego śpiewu, trudno wyobrazić sobie, że kryje się za nim równie niewesoła biografia, co historia Billie Holiday.
„Moja mama przyniosła kiedyś jedną z jej płyt. Zakochałam się w niej od razu, robiłam wszystko, by brzmieć tak jak ona” - wspominała Fitzgerald swoją dziecięcą fascynację wokalistką grupy The Boswell Sisters, Connie. Ella może i słuchała w domu nagrań Louisa Armstronga i Binga Crosby'ego i marzyła o karierze tancerki, ale jej rodzinne gniazdo nie przypominało sielanki. Jej rodzice rozeszli się zaraz po narodzinach córki – ojciec odszedł a matka zamieszkała z nowym narzeczonym. Ella pojechała z matką. Jej świeży ojczym nie traktował jej szczególnie delikatnie, wyładowując na niej frustracje związane z kryzysem ekonomicznym, bezrobociem, alkoholizmem i ogólnym niezadowoleniem z życia. Gdy umarła jej matka, Ella została sama z ojczymem. Uciekała z domu, odpuściła sobie szkołę i pracowała dla drobnej gangsterki. Gdy wchodziła na scenę nowojorskiego Apollo Theater, mając 17 lat, od dłuższego czasu była oficjalnie bezdomna. Fitzgerald postanowiła wystartować w konkursie talentów organizowanym w Apollo – muzycznym centrum Harlemu. Ella wygrała w cuglach, dostała kiepską zapłatę, ale miała sporo szczęścia – tego wieczora w klubie był i słuchał Chick Webb.
Perkusista, zwany „królem Savoy”, stał się legendą już za życia. Pewnego razu, po koncercie, do garderoby zakradła się młoda dziewczyna. Była wokalistką i od dawna marzyła o występowaniu w Savoy u boku Webba. Wkradła się do środka z silnym zamiarem zaciągnięcia muzyka do łóżka. Przez łóżko na scenę. Chick odmówił zaszczytu i skoncentrował się na muzycznej stronie całej sprawy. Zatrudnił dziewczynę. Nazywała się Ella Fitzgerald. Wokalistka na każdym kroku podkreślała wielką rolę jaką w jej życiu odegrał Webb. Wielki hit „A Tisket – A Tasket”, skomponowała dla niego, gdy cierpiał bóle z powodu wrodzonej choroby. Gdy perkusista zmarł w 1939 roku, Ella przejęła dowodzenie w jego orkiestrze, którą prowadziła jeszcze trzy lata.
Czasy szybko się zmieniały. Wojna w Europie rozpoczęła się i zakończyła, epoka swingu i big-bandów minęła bezpowrotnie. W nowojorskich klubach królował be-bop. A Ella chciała być w samym oku huraganu – natychmiast, z właściwą sobie lekkością zaczęła śpiewać w nowej stylistyce: naśladowała grę Charliego Parkera czy Dizzy'ego Gillespiego, stając się pionierką, tak popularnego dziś, „scatu”. Fitzgerald nie traktowała nigdy swojego głosu jako medium do przekazywania informacji zawartych w piosenkach. Jej głos był takim samym instrumentem jak perkusja, kontrabas, gitara czy saksofon. Też wydawał dźwięki i nie było powodu, żeby traktować go inaczej, tylko dlatego, że najczęściej są to słowa nacechowane sensem. Fitzgerald zmieniła logikę znaczącego – nie śpiewała słów a po prostu wytwarzała dźwięki. Dlatego tak łatwo przychodziło jej śpiewanie be-bopu: nie śpiewała słów, nie myślała o ich znaczeniu – po prostu grała na saksofonie, tak jak robił to „Bird”. Ta technika narodziła się w czasach gry w zespole Dizzy'ego: „Po prostu starałam się robić to, co robiła sekcja dęta” - powiedziała po latach wokalistka. Oto narodziny „scatu”. Gdy uzyskała już status gwiazdy, wszystko poszło z górki. Przede wszystkim – podpisała umowę z Normanem Granzem, producentem wytwórni Verve. Dzięki temu, mogła nagrać serie albumów, tzw. „songbooków”, na których wokalistka wykonała utwory Cole'a Portera, George'a Gershwina czy Duke'a Ellingtona.
Kolejne płyty były kolejnymi sukcesami – głównie komercyjnymi. Na albumach z lat 60. Ella oddala się nieco od jazzu. Chętniej kieruje się w stronę sentymentalnych aranżacjom smyczkowym czy piosenkom pop, jak „Sunny” czy „I Heard It Through The Grapevine”. Być może chciała nadać swojej twórczości nieco nowoczesności i skierować się w stronę nowej, młodszej publiczności. Nie wiadomo, ponieważ w tym czasie zaczął się również gwałtowny i niezapowiedziany proces starzenia się głosu Fitzgerald. W latach osiemdziesiątych nie mogła już śpiewać. Pogarszał się stan jej zdrowia. Na skutek cukrzycy, w 1993 roku lekarze musieli amputować jej obie nogi. Mimo nieszczęść i starości, Ella aż do końca życia pozostała, zdaniem jej bliskich, pogodnie nastawiona i pełna entuzjazmu. Na ile się dało, w każdym razie. Zmarła w 1996 roku w wieku 79 lat. Wdrapała się na szczyt świata, choć z dna harlemowskiego ubóstwa nie miała łatwej wspinaczki.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.