Dwa Kwintety Mary Halvorson
Mary Halvorson to jeden z tych muzyków, na których płyty czekam z zainteresowaniem. Gitarzystka nie bez powodu uznawana jest za jedną z najważniejszych postaci współczesnej sceny improwizowanej: ciekawie gra na gitarze, a do tego pisze intrygującą i niebanalną muzykę. To jeden z tych przypadków, w których krytycy słusznie kogoś chwalą. Aż dziw bierze, że ci sami ludzie którzy zachwycali się Kamasim Washingtonem są w stanie docenić kreatywność Halvorson. Ale to już temat na inną dyskusję...
2022 rok Halvorson rozpoczęła z przytupem, wydając swoją pierwszą płytę dla znanej fanom jazzu i muzyki improwizowanej wytwórni Nonesuch. A tak właściwie wydając dwie płyty dla Nonesuch obok siebie. Płyty korespondujące ze sobą chociażby ze względu na skład. Belladonna zawiera muzykę skomponowaną na gitarę oraz kwartet smyczkowy, na Amaryllis usłyszymy za to bardziej ,,jazzowy" sextet, któremu w kilku utworach towarzyszy wspomniany już kwartet smyczkowy. Jakie wrażenie zrobił na mnie debiut Halvorson w nowej wytwórni? I jak mają się do siebie wydane praktycznie w jednym momencie płyty? Chętnie odpowiem na te pytania, ale zacznę od przyjrzenia się nowymwydawnictwom po kolei.
Na Belladonnie gitarzystce towarzyszy The Mivos Quartet, w składzie: Olivia De Prato (skrzypce), Maya Bennardo (skrzypce), Victor Lowrie Tafoya (altówka) oraz Tyler J. Borden (wiolonczela). Ten album stanowi pierwsze (udokumentowane na wydawnictwie płytowym) podejście Halvorson do komponowania muzyki na kwartet smyczkowy.
Na wstępie warto zaznaczyć, iż od strony kompozytorskiej gitarzystka wykonała wspaniałą pracę: muzyka zawarta na płycie nie jest bowiem popisem gitarzystki na tle grającego w tle kwartetu smyczkowego, a raczej stanowi próbę stworzenia z kwintetu jednego muzycznego organizmu. W organizmie tym różne instrumenty przejmują tematy, muzycy pojawiają się w różnych konstelacjach. Muzyka na albumie jest prawdziwie międzygatunkowa, słuchając Belladonny miałem skojarzenia z jazzem, współczesną muzyką klasyczną, folkiem, muzyką filmową, muzyką free improvised. Halvorson, co udowadniała na swoich poprzednich albumach, nie interesuje się zbytnio uwielbianymi przez krytyków etykietami, czy gatunkowymi szufladkami. Traktuje muzykę jako pewną całość, zręcznie łącząc ze sobą (a czasami wywracając do góry nogami) pewne na pozór znane konwencje.
Choć płyta jest oczywiście liderowana (ze względu na część kompozytorską), w warstwie instrumentalnej mamy tu pięć równorzędnych instrumentów, które w różnych konstelacjach rozgrywają intrygujące kompozycje Halvorson. Muzyka pisana przez gitarzystkę jest momentami niezwykle dynamiczna w narracji. Artystka potrafi w jednej chwili przejść od pięknej melodii wprost w krainę atonalności, dysonansów i dziwności. Nie muszę wspominać tu o różnorodności w użytych środkach, dynamice, czy rejestrach. Przy tym poziomie artysty kompozycje po prostu są pełne najróżniejszych środków, za pomocą których kreowane są przed nami kolejne, wymyślone przez Halvorson, dźwiękowe krainy. Do tego wszystkiego mamy tu okraszoną czasem efektami gitarę, na której Halvorson gra z uroczą nonszalancją, unikając wręcz wirtuozostwa. Jest w jej podejściu do instrumentu momentami dziecięca niemal prostota. Halvorson swoją artykulacją odchodzi od typowego jazzowego grania na gitarze, znajduje się zupełnie w innym miejscu, niż pozostali ważni dziś gitarzyści jazzowi. Słuchając jej gry mam wręcz poczucie, że Halvorson nie stanowi kontynuacji jazzowej linii gitarzystów takich jak Metheny, Scofield, Frisel czy Rosenwinkel, a raczej tworzy osobną niszę muzyka międzygatunkowego, dla którego jazz to jedna z wielu równorzędnych inspiracji. Taki przynajmniej obraz gitarzystki wyłania się z muzyki zawartej na Belladonnie. Debiut Halvorson w roli kompozytora muzyki na gitarę i kwartet smyczkowy uznaję za niezwykle udany.
Amaryllis postanowiłem przesłuchać jako drugą, głównie ze względu na fakt iż oprócz pojawiającego się w trzech utworach kwartetu smyczkowego The Mivos Quartet, muzykę wykonuje tu bardziej klasyczny sextet w składzie: Patricia Brennan (wibrafon), Nick Dunston (kontrabas), Tomas Fujiwara (perkusja), Jacob Garchik (puzon) oraz Adam O’Farrill (trąbka). Jest to więc album, na którym w niektórych momentach słyszymy nonet!
Muszę przyznać, że od pierwszych dźwięków Amaryllis zaskoczyła mnie pomysłami na pozór o wiele bardziej znajomymi i konwencjonalnymi. Pierwszy temat na płycie, zagrany w nieparzystym metrum, od razu wzbudził we mnie skojarzenia z typową nowojorską sceną współczesnego mainstreamu. Cały album całkowicie mainstreamowy na szczęście zupełnie nie jest i szybko przekonujemy się o tym, słuchając kolejnych utworów. W stosunku do pierwszej płyty usłyszymy tu o wiele więcej improwizacji - czasem swobodnej, czasem wplecionej w ramy konkretnych form utworów. Temat jednej z kompozycji przywodzi na myśl muzykę filmową połączoną z progresywnym metalem. No coś niezwykłego. Nieczęsto słyszę taką wielość inspiracji u jednego muzyka. Amaryllis to album chciałoby się napisać ,,bardziej jazzowy" od Belladonny, jednakże takie określenie wydaje się być zbyt ciasne i nieprzystające do kompozytorskiego bogactwa Halvorson. I choć po pierwszych utworach słyszymy tu bardziej autorską i mniej konwencjonalną muzykę przypominającą mainstream, to pojawienie się kwartetu smyczkowego na płycie odkrywa przed nami kolejne, jeszcze ciekawsze pomysły kompozytorskie Halvorson.
Jako gitarzystka Halvorson spełnia swoją rolę w napisanej przez siebie muzyce, czasem wtapiając się w otoczenie, czasem wychodząc na pierwszy plan. Używa efektów, gra w swój charakterystyczny, momentami chciałoby się napisać ekscentryczny, sposób. Jej gra na gitarze idealnie wkleja się w muzykę zawartą na obydwu albumach. Instrument Halvorson często idealnie wkleja się w muzykę, czasami zaś popycha muzykę w mniej oczywiste rejony, wybija nas ze strefy komfortu i znajomych rozwiązań brzmieniowych.
No właśnie - Halvorson to naprawdę znakomita kompozytorka. Potrafi ukazać w swoich utworach niezwykle szeroki horyzont muzyczny i najróżniejsze inspiracje, totalnie wykraczające poza inspiracje słyszane na płytach większości współczesnych muzyków z rejonów okołojazzowych. Gitarzystka ma szczególny dar do pisania takiej muzyki, która nawet brzmiąc znajomo czy podobnie do czegoś co już słyszeliśmy, dalej brzmi jak muzyka Mary Halvorson. Artystka potrafi znajome elementy czy melodie przekuć w coś odrobinę innego, mniej konwencjonalnego i ta właśnie cecha jej utworów sprawia, że nawet usłyszawszy w życiu sporo muzyki, jej kompozycje wydają się być bardzo interesujące. Muzyka Halvorson jest nie tylko dobrze napisana, ale także gruntownie przemyślana. Słuchając jej mam wrażenie, że artystka nie nagrywa po prostu napisanych gdzieś kiedyś utworów, a proponuje słuchaczowi sztukę szczerą, autorską, niebanalną i poszukującą. I - powtórzę się - przemyślaną. A nie jest to wbrew pozorom takie częste.
Debiut Halvorson w Nonesuch oceniam na szóstkę. Obydwa albumy warte są posłuchania, a kompozytorskie aspekty muzyki Halvorson zawierają tak wiele różnych i na pozór odległych od siebie elementów, tak wiele różnych inspiracji - że jest w nich coś wizjonerskiego, jest w nich coś prawdziwie indywidualnego, jest w nich wręcz szczypta nowatorstwa i geniuszu. Szczerze polecam Belladonnę oraz Amaryllis i, z uśmiechem na ustach pisząc te słowa, życzę Wam drodzy Czytelnicy odkrywania z zachwytem ponad 70 minut nowej muzyki od Mary Halvorson. Naprawdę warto.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.