Branford Marsalis - Ivo Pogorelich nie ma tego czegoś....
Nie ma potrzeby pisać wprowadzenia kiedy rozmówcą jest Branford Marsalis. A ten przyjeżdża do nas całkiem często, ostatnio pojawił się ze swoim kwartetem i Kurtem Ellingiem i choć wydawać by się mogło, że zapytano go już o wszystko, to jednak okazuje się, że nie i że wciąż z jego głowy wyskakują myśli warte zapisania i zapamiętania. Oddajmy głos Branfordowi Marsalisowi i Piotrowi Jagielskiemu.
Piotr Jagielski: Muzyka nas relaksuje, przynosi chwilę odpoczynku, sprawia przyjemność. Czy może spełniać także inne funkcje?
Branford Marsalis: Jeśli słuchasz muzyki tylko dla przyjemności, nie dowiesz się niczego nowego. Wtedy jest ona tylko tłem, w gruncie rzeczy nawet jej nie słuchasz, myślisz o czymś innym. Każdy musi na własną rękę ocenić, co znaczy dla niego muzyka. Mnóstwo ludzi słucha jej dla relaksu, nie przywiązuje do niej większej wagi, inni przesadnie się z tym afiszują, szukają poklasku.
Niektórzy idą do opery raz na rok i robią wokół tego mnóstwo szumu – „uwaga, idę do opery słuchać Wagnera!”. „Byłeś w Bayreuth? Musisz! Nie słyszałeś Wagnera jeśli nie słyszałeś go w Bayreuth!”. Owszem, słyszałem Wagnera. I to sporo. Nie potrzebuję jeździć do Bayreuth. Ludziom często nie chodzi o muzykę, a o wspomnienie tego, kim byli kiedyś; nostalgię, utożsamianą z muzyką.
P.J.: W Warszawie niedawno odbył się Konkurs Chopinowski, któremu również towarzyszyła pewna dawka snobizmu i fetyszu „słuchania Chopina w warszawskiej Filharmonii”. Jazz – tak jak muzyka poważna – ma złą reputację, uchodzi za „muzykę tylko dla wybranych”.
B. M.: Jazz rodził się w nowoorleańskich tancbudach, więc to całkowity absurd, że dziś uważany jest często za muzykę snobów. Moim zdaniem takie opinie to mechanizm obronny. Tak mówią ci, którzy woleliby pójść wieczorem na koncert kogoś takiego jak Bruno Mars, niż wybrać się do filharmonii. Więc usprawiedliwiają się przed samymi sobą. Mówią: „och, to jest potwornie nadęte” i olewają filharmonię.
Oczywiście, jazz i muzyka klasyczna nadają się doskonale do zadzierania nosa. Ale to jest sprawa socjologii, psychologii społecznej, nie muzyki. Jeśli jesteś snobem, wniesiesz do muzyki snobizm.
Gdy idę do filharmonii – jednego dnia mogę przyjść we fraku, innego w dżinsach. Nie idę na pokaz mody, idę słuchać muzyki. Może ktoś inny idzie tam zrobić sobie zdjęcie w eleganckiej sukni wieczorowej. Przez pięć lat grałem ze Stingiem - połowa ludzi, która przychodziła na koncerty była tam dlatego, że to było wydarzenie, na którym dobrze się pokazać.
Gdy byłem dzieciakiem, grupa Earth, Wind and Fire była na szczycie. Grali koncerty na stadionach, dla osiemdziesięciu tysięcy ludzi. Dziś grają dla małych widowni w malutkich salach albo na niszowych festiwalach, festynach. Jak to się stało, skoro mieli tylu wiernych fanów? Może więc nie byli aż takimi fanami. Może to byli ludzie, którzy chodzili na ich koncerty bo wówczas wypadało, akurat było w modzie?
Rolling Stonesi wciąż potrafią stworzyć wrażenie, że dzieje się wokół nich coś ważnego, dlatego ludzie wciąż wykupują bilety na ich koncerty. Poza tym ludzie są zafiksowani na tym, co Stonesi symbolizują. W dziewięćdziesiątym czwartym podszedłem na ich koncert, posłuchać grającego z nimi basisty Darryla Jonesa, który wcześniej nagrywał z Milesem Davisem. Przede mną był tłusty facet, który przez cały koncert stał na swoim krzesełku, zasłaniając widok na scenę. Ja nie miałem nic przeciwko, ale moja ówczesna dziewczyna poszła tam, bo chciała zobaczyć Micka Jaggera i Keitha Richardsa, nie tylko słuchać jak grają. Patrzyła na mnie z wyrzutem – możesz powiedzieć mu, żeby usiadł? Poprosiłem go, czy nie mógłby na chwilę zejść ze swojego krzesełka, bo moja dziewczyna nic nie widzi. Odwrócił się do mnie powiedział wściekły: Miałem osiemnaście lat, kiedy po raz pierwszy poszedłem na Stonesów i stałem przez bite dwie i pół godziny w tysiąc dziewięćset którymś!
Wtedy zrozumiałem, że to nie ma absolutnie nic wspólnego z muzyką, nawet z samymi Rolling Stonesami. Tu chodziło o jego młodość. Sam pomysł pójścia na koncert, tylko po to by raz jeszcze poczuć coś, co kiedyś wydawało się podniosłe i wspaniałe, jest dla mnie radykalnie absurdalny. Dla wielu ludzie jednak to jest właśnie całym sensem muzyki – istnieje ona po to, by mogli wracać do przyjemnych wspomnień i znów poczuć się młodo. Osobiście nie mam czasu na podróże sentymentalne, bo jest jeszcze tyle kapitalnej muzyki, której jeszcze nie słyszałem.
PJ: Powiedział pan kiedyś, że istnieje podział na „muzykę” i „fikcję”, niczym „non-fiction” i „fiction” w literaturze. Czy muzyka spełnia w tym podziale rolę dokumentu historycznego?
B. M.: Nie czytuję powieści. Znajomi dziwią się i oburzają – jak możesz?!. Po prostu nie i koniec. Preferuję wiedzieć o różnych rzeczach, dlatego wybieram książki historyczne, non-fiction. Teraz czytam „The Half Has Never Been Told” Edwarda Baptista, historyczną książkę o niewolnictwie w Stanach Zjednoczonych i jego następstwach w postaci modernizacji kraju i wstąpienia na drogę prowadzącą do współcześnie rozumianego kapitalizmu.
„Ale przecież jest tyle świetnych powieści!” – słyszę przekonywania i odpowiadam żartując: jeśli są takie dobre, na pewno kiedyś powstanie film na ich podstawie. Ale oni nie dają za wygraną. Mają świadomość, że współcześnie powieść nie jest na szczycie, ale bardzo chcieliby ją tam widzieć. Dlatego obmyślają swoje argumenty tak, by bronić tego, w co wierzą. Przekonują mnie, że przeczytanie kilku powieści zmieni moje życie. Ale nie interesuje mnie fikcja, interesuje mnie rzeczywistość – brutalna rzeczywistość. Nieustannie spotykam osoby, które uważają, że muszę być snobem, skoro czytam wyłącznie książki historyczne. Argument „ze snobizmu” to w rzeczywistości mechanizm obronny. Dlatego go ignoruję.
To samo dzieje się gdy rozmawiamy o muzyce popularnej. „Jak możesz się nią nie interesować, przecież jest tyle świetnych rzeczy na rynku!” Nie, nie ma. Dorastałem gdy muzyka popularna była fantastyczna. Te czasy już minęły. Trzeba to sobie uświadomić . W gruncie rzeczy tamte czasy – Van Morrison, Jimi Hendrix, The Beatles - to była aberracja. To, co dzieje się dziś: to jest norma, rzeczywistość muzyki popularnej.
Muzyka może być dokumentem, w takim sensie, że może być czymś więcej niż tylko sumą dźwięków. Takiej muzyki szukam, taka twórczość mnie interesuje. Chętnie poświęcę muzykę sprawną technicznie, zaprogramowaną dla mniej sterylnego i ulizanego Boba Dylana, który o czymś mi opowie, a nie tylko zaśpiewa piosenkę. Nie chcę tracić czasu na słuchanie opowiadań, fikcji, stworzonej, żebym poczuł się dobrze.
P. J: Często spotykałem się z opinią, że w muzyce poważnej niemal gani się indywidualizm i przez to muzycy są wpatrzeni są w nuty, nie myślą o muzyce.
B. M.: To znaczy, że nie są dobrzy. Wybierz sobie jakiś utwór Chopina i posłuchaj, jak gra go Ingrid Fliter, a potem posłuchaj jak tę samą kompozycję gra Artur Rubinstein i Murray Perahia. Gwarantuję, że usłyszysz wyraźną różnicę. To przypomina mi niekończącą się dyskusję o przyszłości jazzu. Ludzie mówią – jazz umiera, co możemy zrobić? Możemy lepiej grać.
P. J.: Więcej ćwiczyć?
B. M.: Samo ćwiczenie nie rozwiąże problemu.
Spójrzmy na Lionela Messiego, najlepszego piłkarza na świecie. Czy jest lepszy od innych, dlatego że pozostali nie trenują? Każdy z nich ćwiczy, tak samo ciężko, w niemal identycznych warunkach. O wielkości Messiego decyduje ta jedna rzecz, nazywana „tym czymś”. On ma „to coś”. To wszystko, cała tajemnica. Reszta piłkarzy jest naprawdę, naprawdę świetna, jak Cristiano Ronaldo, ale nie mają „tego czegoś”.
Ronaldo jest doskonałym produktem. Ma wszystko – wspaniałą sylwetkę, jest atletą, jest przystojny. Popatrz na Messiego: jest niski, niezbyt przystojny. Jeśli zabierzesz mu grę w piłkę, staje się taki sam jak wszyscy inni zwyczajni faceci na ulicy. Ronaldo, gdy skończy karierę sportową, może być modelem. Nie będzie więc spalał się dla gry w takim stopniu jak Messi, dla którego piłka to sprawa „być albo nie być”.
W muzyce poważnej ludzie, którzy mają „to coś” przeważnie siedzą w Hollywood i zarabiają duże pieniądze. Zostaliśmy więc z duża ilością dobrych, kompetentnych, wykształconych pianistów koncertowych, którym często brakuje błysku. Jeśli posłuchasz jak Chopina gra ktoś taki jak Pierre-Laurent Aimard czy Glen Gould, zauważysz, że są przepełnieni nostalgią, noszą w sobie coś wyjątkowego. Gdyby któryś z nich wystąpił w Konkursie Chopinowskim, na pewno by wygrał.
P. J.: Ivo Pogorelić nie wygrał.
B. M.: Ivo nie ma „tego czegoś”. Gra dużo, mocno i szybko, strasznie szybko. Tyle, że nie o to idzie, gdy gra się Chopina, to nie siłownia.
Moja żona nie ma pojęcia o muzyce, ale żyje ze mną, więc gdy słucham Glenna Goulda grającego Brahmsa, czy tego chce czy nie, musi tego słuchać razem ze mną. Któregoś dnia siedzieliśmy w samochodzie, słuchając stacji radiowej, nadającej klasykę. Puścili Brahmsa. „O, to ta piosenka tego gościa, której cały czas słuchasz” – mówi moja żona. „Tak, to ta sama” – odpowiadam. Słuchamy chwilę, po czym ona komentuje: „ten gość jest słabszy niż ten, którego puszczasz”. Ona nie ma pojęcia o muzyce poważnej, ale słyszy tę różnicę. Wszystkie nuty są na swoim miejscu, ale jednak czegoś brakuje. „Tego czegoś”.
P.J.: Mówił pan, że granie muzyki klasycznej daje panu nowy rodzaj wolności. O jaką wolność chodzi?
B. M.: Teraz, gdy grał na przykład balladę jazzową, albo gdy gram solowy koncert, mogę robić więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Stałem się lepszym muzykiem. Nauczyłem się na przykład prawdziwego „trzymania” nuty. Weź pierwszego lepszego saksofonistę i każ mu „trzymać” nutę przez dwadzieścia sekund. Po dziesięciu dźwięk zaczyna się chwiać, więc dokłada vibrato i stara się zamaskować niedokładność techniczną.
Albo kiedy saksofonista gra koncert, na którym zostaje zmuszony by grać na serio przez czterdzieści pięć minut. Ton się załamuje, czujesz jak usta zaczynają boleć, wargi słabną. Wiem o tym, bo przez to przechodziłem. Gdy grasz klasyczny repertuar, ćwiczysz grając muzykę poważną – to jak trenowanie na siłowni, wzmacniasz ciało.
Teraz potrafię trzymać nutę tak długo, jak potrzeba. Nie drga, nie waha się. Jest tam, gdzie być powinna. Potem mogę ją stopniowo wygaszać, albo stopniowo czynić głośniejszą – lepiej kontroluję oddech. Nagle okazuje się, że mam więcej możliwości, kiedy gram. Jazzmani rzadko są precyzyjni, rzadko uderzają w nutę „dokładnie”, raczej prześlizgują się po niej.
Kiedy po raz pierwszy grałem z orkiestrą, byłem zawsze trochę spóźniony, ciut niedokładny. Spojrzeli na mnie pytająco, nie przywykli do takiego braku precyzji. „Dobra, wiem, wiem, wiem, dajcie mi trochę czasu” – powiedziałem od razu. Roześmieli się. Po dwóch tygodniach naprawdę intensywnego ćwiczenia udało mi się trafiać w punkt.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.