Życie jak rzeka - Sam Rivers w dniu 97 urodzin!

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Starzy mistrzowie odchodzą, taki mamy czas. Wielu z wielkich właśnie dożywa bardzo sędziwego wieku, ale jakoś ciągle mamy nadzieję, że to jeszcze nie teraz, że jeszcze może uda się posłuchać ich najnowszej płyty, a czasem nie gasną także nadzieje, że posłuchamy i obejrzymy ich na żywo. Z Cecilem Taylorem się udało, Sonnym Rollinsem także.  Na kolejny przyjazd Sama Riversa już się nie doczekamy. Ale możemy obchodzić jego urodziny, tym bardziej, że to 96 urodziny.

Sam Rivers odwiedził Polskę dwa razy i za każdym razem były to koncerty z jedną z jego ulubionych formacji, z triem, w którym sam grał nie tylko na tenorze, sopranie, flecie i fortepianie. Za każdym razem też koncerty te pozostawiały fanów obezwładnionych siłą przekazu i rozmachem kreacji. Pierwszy raz w Sali Kongresowej PKiN podczas Warsaw Summer Jazz Days 11 lat temu, drugi o ile pamięć mnie nie zawodzi rok później. Już bez otoczki wielkofestiwalowej, w miejscu wydawało się prawie absurdalnym, w kompleksie rozrywkowym ARCO, w którym główną przestrzeń zajmowała pospołu kręgielnia i sala dyskotekowa z wielką podwieszaną u sufitu połyskującą cekinami kulą. O dziwo nie wprowadziło to Sama Riversa ani w zdenerwowanie, ani zaskoczenie. Co prawda dowcipnie i z promiennym uśmiechem powiedział, w prywatnej rozmowie w hallu przy toaletach, że jeszcze nigdy nie grał w kręgielni, ale przecież zawsze musi być ten pierwszy raz! I w jeszcze lepszym nastroju zabrał się do podpisywania płyt, których przyznam naniosłem mu sporo, w tym także znakomity wydany przez Mosaic Records box zawierający komplet jego nagrań dokonanych dla legendarnej Blue Note Records.

 

Widok tych dawnych nagrań rozrzewnił Riversa i chyba trochę zaskoczył. Sprawiał wrażenie jakby nie sądził, że dzisiaj ktoś może chcieć je jeszcze pamiętać. Tak, Sam Rivers należał do grona artystów, którzy nie szczególnie hołdowali idei oglądania się za siebie. Choć przecież z drugiej strony był człowiekiem bardzo ściśle i do końca swoich dni związanym z jazzem - gatunkiem, który za jego życia kilkakrotnie uśmiercano i który przecież o swoje korzenie zawsze jeśli nie walczył to przynajmniej się do nich silnie odwoływał.

Dzisiaj Sama Riversa już nie ma wśród nas. Zmarł w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 26 grudnia 2011. na zapalenie płuc. Miał 88 lat. Miał też z perspektywy dzisiejszych mediów tak nieprawdopodobnie nieciekawe życie, że może się okazać, że jego odejścia w ogóle nie odnotuje poczytna prasa.

Bo o czym tu pisać? Że był ikoną jazzu, że nagrał zadziwiająco dużo znakomitych nagrań i praktycznie trudno przyłapać go na płytach czy koncertach słabych? To nuda! Nic więcej. W biografii Sama Riversa nie występują ani krew, ani skandale. Jak na lekarstwo też stylistycznych rewolucji oraz manifestów odmieniających jazzowy porządek rzeczy. Nawet w dziedzinie rozwodów nie mógł pochwalić się niczym wartym  zainteresowania. Jedna żona, której nie porzucił dla uroków kariery i jeszcze zadedykował jej utwór, który stał się bodaj najsłynniejszą jego kompozycją – „Beatrice”.

Pewnie jedyną ciekawostką w karierze Riversa to przez lata istniejący spór o datę urodzin. Był czas kiedy sądzono, w tym zresztą i sam zainteresowany, że był to 1930r. Potem okazało się, że prawidłowa data to 25 września 1923 roku.

 

No może przesadziłem, że jedyną. Jest jeszcze druga i kto wie czy jazzowego środowiska nie rozpala ona bardziej niż wspomniana „urodzinowa” niejasność. Otóż Sam Rivers był jednym z tych wybitnych muzyków, którym jakoś nigdy nie imponowało szukanie okazji żeby zaistnieć w orbicie Milesa Davisa. Nie żeby jego niechęć czy może obojętność była programowa. Był czas kiedy Rivers miał okazję zażyć uroków pracy z Milesem. To było zastępstwo, na które Davisa namówił grający już z nim wtedy krajan Riversa Tonny Williams. Pozostały nawet po tym epizodzie fonograficzne dowody. Słynne „Miles In Tokyo” nagrane w połowie lat 60. dokumentujące nie wiem już który pobyt grupy Davisa w kraju Kwitnącej Wiśni.  Po powrocie do USA jednak obydwaj dżentelmeni podziękowali sobie uprzejmie i nigdy już później nie starali się do siebie w jakikolwiek sposób zbliżać. Nie nadarzyła się zresztą po temu żadna specjalna okazja. Rivers miał zdecydowanie inny pomysł na siebie w jazzowym świecie. Tak jak Miles Sam Rivers był niemal od samego początku silnym, choć wcale nie władczym liderem. Zanim jednak do tego wrócimy przenieśmy się na chwilę w lata 20.  ubiegłego wieku, do El Reno w Oklahomie, do rodzinnego, pełnego muzyki domu państwa Rivers.

Nie był to dom w takim rozumieniu, w jakim zwykliśmy to pojęcie rozumieć i przyjmować. „Wychowałem się w trasie. Moi rodzice byli muzykami, dziadkowie również” wyznał Rivers w jednym z wywiadów. Jego ojciec rzeczywiście był aktywnym muzykiem gospelowym i śpiewał w słynnym, działającym od 1870r. chórze Jubilee z Fisk University w Nashville. Zupełnie  naturalnym wydawać by się mogło, że stanie się on wzorem dla syna albo przynajmniej drogowskazem. A jednak znacznie większy wpływ na muzyczne pasje młodego Sama miała matka. Podobno bardzo jej zależało, aby syn zdobył muzyczne wykształcenie. Z tej perspektywy zadziwiające jednak było, że pomimo swoich edukacyjnych planów wobec latorośli dawała jej tak bardzo dużo swobody. Zupełnie jakby gdzieś podświadomie przekonana była, że po pierwsze młodzieniec nie zawiedzie jej oczekiwań, a po drugie, że konieczne jest, by swoją drogę do muzyki odnajdywał na własną rękę i najlepiej przy pomocy jak największej ilości narzędzi. Dała mu je więc w liczbie imponującej.

Jako ośmiolatek Rivers nie dość, że śpiewał w rodzinnym zespole, to jeszcze uczył się gry na skrzypcach i fortepianie, a zanim zaczął studia Boston Music Conservatory przez dwa lata uczył się gry na puzonie. Los jednak chciał, że świat jazzu zapamięta go jako saksofonistę i flecistę. Boston oraz poznani tam muzycy stanowili  pierwsze poważne muzyczne środowisko dla Riversa. Tam poznał Gigiego Gryce’a, Quincy’ego Jonesa, Charliego Mariano i nade wszystko wybitnego pianistę Jakiego Byarda, z którym już wkrótce muzyczna współpraca miała się bardzo zacieśnić. Pozostał tam z krótkimi przerwami aż do drugiej połowy lat 60. regularnie grywając z tamtejszymi muzykami, aż do chwili gdy wielki Miles przyjął go do swojej grupy.

Trudno sobie wyobrazić, żeby to zaproszenie nie zrobiło na Riversie wrażenia. Trudno też, aby nie zdawał sobie sprawy, że to może być tylko chwilowa sytuacja. Od miesięcy bowiem w branży huczało, że fotel saksofonisty tenorowego w nowym kwintecie Davisa jest już od dawna zarezerwowany dla innego piekielnie zdolnego młodzieńca Wayne’a Shortera.

Davisowski epizod w karierze Riversa trwał pół roku i miał wyłącznie koncertowy charakter i tak naprawdę wcale niekoniecznie dawał się w jakiś szczególnie imponujący sposób zdyskontować. Przyjęło się mówić, że w Milesowskiej koncepcji obsady kwintetu Sam Rivers był ogniwem przejściowym pomiędzy Georgem Colemanem, a Waynem Shorterem. Tymczasem przysłuchując się jego grze zarówno tej pod skrzydłami Davisa jak i tej udokumentowanej na pierwszej autorskiej płycie „Fushia Swing Song” celniejszym chyba stwierdzeniem byłoby powiedzieć, że muzycznego porozumienia pomiędzy obydwoma dżentelmenami raczej być nie mogło.

Davis wciąż jeszcze wolał grywać standardy z „My Funny Valentine” na czele, Riversa z kolei wyraźnie ciągnęło do własnych, czasami jak na płycie „Dimmentions & Extentions” odważnych prób kompozytorskich. Charakter samej gry na saksofonie także sugerował, że w davisowskiej przestrzeni mocny, szorstki, ale też i bardzo bluesowy ton z licznymi wycieczkami daleko poza granice mainstreamu raczej się sprawdzi.

To był inny świat i to taki, któremu Rivers poświęcać uwagi nie chciał. Wolał zbudować własny. Zależało mu zresztą na tym bardzo, ćwiczył wiele, sam opracowywał własne akordy i ćwiczenia, które miały te harmoniczne poszukiwania uczynić głębszymi. No i przede wszystkim ogromnie dużo słuchał innych po to, żeby po pierwsze za żadne skarby nie brzmieć jak inni, po drugie by budować wokół swojej koncepcji jazzu krąg podobnie myślących twórców. I to słuchać bardzo wyraźnie, ot choćby na jego pierwszych bluenote’owskich autorskich płytach, ale także albumach, które nagrywał już jako sideman czy to z Bobbym Hutchersonem, Andrew Hillem czy Tonnym Williamsem.

Można śmiało powiedzieć, że sztuka ta się w pełni udała, ale również koniecznie trzeba odnotować, że Rivers nie oddziaływał swoją muzyką w tak spektakularny sposób jak czynili to Ornette Colemana, John Coltrane czy Don Cherry, że o Davisie nie wspomnę. Potrzeba było czasu, aby świat docenił Riversa, choć chyba nigdy nie zrobił tego tak, jak talent Riversa na to zasługiwał. Może miała na to wpływ ta nierewolucyjność jego idei jazzowej, może wiązało się to z przywiązaniem do tradycji, której nigdy tak naprawdę nawet w najodważniejszych swoich nagraniach nie porzucił, choć z drugiej strony zrobił bardzo wiele, by stworzyć dla niej odpowiednio szeroki kontekst.

 
Z powodu owego jak to mawiają Amerykanie „forward thinking” Rivers zakwalifikowany został w poczet twórców z kręgu free jazzu. Współpraca z Cecilem Tayorem w końcu lat 60. była tego niezbitym dowodem, a mający się narodzić rok później ruch „loft jazzu” naturalną konsekwencją. Dla tego ruchu Rivers był postacią kluczową, nie dość, że wspólnie z Beatrice założył pierwszy jazzowy loft w Nowym Jorku (RivBea Studio) to jeszcze pokazał, że muzyka kreatywna, eksperymentująca to na tyle silna idea, że może przerodzić się w alternatywną formę artystycznej działalności, dziejącą się w obiegu jakby równoległym, nieoświetlonym ciepłym blaskiem  płytowych koncernów i prestiżowych czasopism, ale która ma swoich wyznawców, swoją publiczność i swoje miejsce na muzycznej mapie świata jazzu. W Riversowskim lofcie znalazły swój dom kto wie czy nie wszystkie najbardziej płomienne marzenia ówczesnej młodej muzycznej sceny. Ale Rivers nie był tylko dostarczycielem miejsca i katalizatorem reakcji. Jego loft był także uniwersytetem, w którym pełna wolność działania w jakiś zadziwiający sposób rozwijała się na fundamentach wiedzy, do poszukiwania której Rivers niestrudzenie zachęcał. Zdarzyła się rzecz niezwykła. Jakby udało się przekonać studentów, że  rzeczy mogą dziać się ewolucyjnie, bez fazy głupio wykrzyczanej negacji tego co tradycyjne i bez ślepo wyrażonego buntu. W lofcie Rivers stał się nauczycielem, któremu ufano i który nie zawodził, udowadniając swój autorytet własną muzyką, która właśnie wtedy przybrała najbardziej barwne, zróżnicowane i zdaniem wielu najbardziej fascynujące kształty.

 

Wtedy właśnie działało jego trio z  Cecilem Mc Bee na kontrabasie i Barry Altschullem na perkusji tak doskonale zatrzymane w kadrze płyty „Streams”, to wtedy pokazał się światu słynny Winds Of Manhattan złożony wyłącznie z instrumentów dętych, nade wszystko jednak zaczęła też działać RivBea Orchestra – byt, który do dziś regularnie działa i kto wie czy śmierć mentora działalność tę powstrzyma.

Tym bardziej, że świat jazzu składa się z bardzo wielu muzyków, którzy sporo zawdzięczają osobie Sama Riversa i co więcej chętnie przyznają się do tego publicznie. Każdy na swój sposób i różnymi słowy. Steve Coleman produkując dwie słynne płyty „Inspiration” i „Culmination”, a Branford Marsalis, pointując jego działalność takim oto stwierdzeniem „Dla tego wspaniałego muzyka proces kreacji, proces tworzenia muzyki jest znacznie ważniejszy niż nowa koncepcja czy nowa płyta”. I ten proces trwa nieustannie. Wiedzą o tym najlepiej najmłodsi adepci uniwersytetu im. Sama Riversa, z którymi pracował do ostatnich chwil swojego życia. Nie wierzę, że porzucą to wszystko czego ich nauczył ot tak sobie.