Walk Song
Byłby czasy kiedy płyta „Walk Song” wywoływała dyskurs pomiędzy entuzjastami międzynarodowych projektów braci Olesiów, a adwersażami poczynań, w których do każdego nowego nagrania jako goście zapraszani są wyśmienici, ale co i raz inni zagraniczni muzycy. Podział okazało się wkrótce nie tylko dotyczył samej procedury angażu „etranżerów”, ale i stylistyki nagrań jakich wspólnie dokonywali. Jedni twierdzili, że jest zbyt mało odjazdu i zdecydowanie zachowawczo inni chwalili, że oto bracia powrócili do jazzu w wydaniu liryczno-tajemniczym i to jest właśnie dobry prognostyk na przyszłość.
Dziś podziały te z perspektywy lat sądzę raczej ustały, a nawet jeśli nie to ich temperatura spadła do takiego stopnia, że nagraniom takim jak „Walk Song” można przysłuchiwać się bez konieczności stawania po którejś ze stron barykady. O olesiomanii także mówić już nie ma po co, bo jeśli w ogóle była, to jest już sprawą przeszłości. Oderwanie muzyki kwartetu od czasu jej powstawania bardzo dobrze służy i niej samej, i jej autorom. Teraz już można w związku z tym śmiało wygłosić
opinię, że „Walk Song” zawiera po prostu znakomite jazzowe granie, nawet pomimo tego, że kwartet nigdy nie miał okazji przeistoczyć się w working band i z dystansu album ten oceniać można jak zamknięty projekt. Zresztą tak było od samego początku. Materiał na płytę został napisany specjalnie i na dodatek „pod zaproszonych” gości, ze szczególnym uwzględnieniem specyfiki ich gry, a więc soczystego, ciepłego tonu Chrisa Speeda i jego skupionej frazy oraz nieco niesfornej, cokolwiek nonszalanckiej pianistyki Simona Nabatova. Życzyłbym sobie i słuchaczom więcej takiej muzyki. Więcej muzyki, która nie musi sięgać po agresywną poetykę, żeby brzmieć nowocześnie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.