Myra Melford / Mark Dresser / Matt Wilson czyli Trio M w poznańskiej Scenie na piętrze.
Nie miałem do tej pory okazji słuchać Tria M na żywo, toteż kiedy zobaczyłem, że w obrębie jego europejskiej trasy koncertowej zespół zagra w Poznaniu, to sprawa była jasna. Trzeba jechać. Koncert organizowała Poznańska Estrada w ramach cyklu Made In Jazz, było więc jasne, że muzycy zawitają do Sceny na Piętrze, a więc do sali, w której muzyka brzmi dobrze i słucha się jej z ogromną przyjemnością. Rzecz była więc przesądzona, tym bardziej, że dwie płyty, jakie zespół do tej pory nagrał dodatkowo pobudzały ciekawość, jak będzie w wersji live.
I żeby nie przedłużać, powiem tak. Uwielbiam doświadczać takich koncertów. Mam poczucie, bycia potraktowanym bardzo poważnie, choć sam koncert miał także kilka momentów bardzo humorystycznych. Te jednak wynikały z konferansjerki, jaką poprowadził perkusista, a nie muzycznego wygłupu.
Na scenie pojawili się muzycy z ogromnym doświadczeniem. Każde z nich to postać na tamtejszej, nowojorskiej, a co za tym idzie także na światowej scenie. Myra Melford, grająca na fortepianie oraz kontrabasista Mark Dresser nie dość, że mają za sobą udział w wielu arcyważnych grupach nowoczesnego jazzu (Myra jako lider własnych formacji, a Mark ot choćby jako członek słynnego i jak twierdzi wielu ostatniego prawdziwie jazzowego kwartetu Anthony’ego Braxtona), to jeszcze są akademickimi wykładowcami. To, rzecz jasna dla brzmienia i jakości muzyki nie musi mieć przesadnie wielkiego znaczenia, ale też może. Bez wątpienia za to niesie za sobą krzepiącą myśl, że możliwe jest połączyć ogromną wiedzę o muzyce z równie ogromną umiejętnością jej tworzenia. To, jak się dobrze przypatrzeć, wcale nie taka częsta sytuacja, nawet w USA.
Było więc pod względem wykonawczym cudownie. Świadomość z jaką przystępuje Trio M do grania muzyki jest cokolwiek obezwładniająca. Ani przez chwilkę człowiek nie ma wrażenia, że coś umknęło uwadze muzyków. Każdy aspekt, narracja, konstrukcja myśli muzycznej, paleta brzmień, warsztatowa biegłość, dbałość o niuanse pozwala nabrać pewności, że droga jaką idą nie jest przypadkowa. To cenne niezwykle, bo chyba wyklucza muzyczną hucpę, która czai się tym częściej im bardziej otwarta jest formuła grania.
Tu tych formuł otwartych fakt nie było bardzo dużo, ale zdarzały się. Znakomita większość repertuaru to kompozycje, mniej lub bardziej szczegółowo napisane. W zespole piszą wszyscy. Perkusista Matt Wilson także. Z tego zresztą w jazzowym świecie m.in. słynie. Niektóre z nich to misterne konstrukcje, które jednak swoją złożonością ani przez chwilę nie przytłaczają. No i wykonawstwo! Jedna z najmocniejszych stron tych muzyków. Bez ściemy i zasłaniania się jakąś szczególnie wymyślną koncepcją, którą zanim się polubi trzeba koniecznie najpierw zrozumieć. Trio M gra mocno, stanowczo, z masywnym udziałem kontrabasu, wielokolorową przestrzenią rozpościerającą się pomiędzy perkusją i fortepianem. Jest tak samo atrakcyjne dla bardzo wyrobionych słuchaczy, jak ludzi, którzy chcą usiąść, zamknąć oczy i po prostu ucieszyć się z dwóch godzin kontaktu z żywą muzyką.
Z kuluarowej rozmowy z organizatorem dowiedziałem się, że planowana na dwie godziny próba, właściwie ograniczyła się tylko do krótkiego tzw. soundchecku. A potem był już koncert, a wśród zagranych utworów pochodzące z najnowszej płyty m.in. tytułowy „Guest House”, „Don Knotts”, „Kind Of Nine” czy urocza oparta na prostym i w prostocie swej urzekającym temacie miniatura „Hope (For The Cause). Oj warto było przyjechać, choćby i tylko po to aby posłuchać tylko tego koncertu!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.