Wright / Mazurkiewicz / Drury / Strycharski w Pardon To Tu
Od koncertu z udziałem m.in. perkusisty Andrew Drury’ego oraz Dominika Strycharskiego rozpoczęła się koncertowa historia w warszwskim Pardon To Tu. Teraz po niespełna roku intensywnego na tym polu działania na jego scenie obydwaj panowie pojawili się kolejny raz. Nie tylko zresztą oni. I wtedy i teraz zagrał kontrabasista Jacek Mazurkiewicz. Był również gość całkiem nowy, choć przecież na scenie działający od dawna, bo od lat 80. amerykański saksofonista Jack Wright. I jak należało się spodziewać i tym razem mieliśmy zaaplikowaną sporą dawkę improwizacji w stylu free.
Ale po kolei. Wtorkowy wieczór podzielony został na dwa sety. Czyżby stawało się to powoli regułą? W pierwszym wystąpili Jack Write w duecie z Andrew Drurym. Saksofon i instrumenty perkusyjne. Takie duety w historii muzyki free improv. Mają swoją długą historię. Niektóre z jej rozdziałów to karty zapisane złotymi zgłoskami, że wspomnę tylko o kilku jak duety Evana Parkera z Hanem Beninkiem czy Eddiem Prevostem czy Anthony’ego Braxtona z Maxem Roachem. Wyliczać można byłoby jeszcze długo. Są także i takie, które odgrywają rolę mniej lub znacznie mniej doniosłą. I ten duet w moim odczuciu do takich niestety należał. Dlaczego?
Z powodów kilku, ale najważniejszy wydaje mi się leżeć w znacznej mierze po stronie perkusisty, choć nie tylko. Odcinanie się od form, struktur i tradycyjnych technik instrumentalnych to wielka pokusa i powszechna praktyka. Potrzeba do tego jednak nie tylko woli, ochoty i gotowości podjęcia ryzyka, ale także wielkiej świadomości, że kreacja będzie tym bardziej wiarygodna im bardziej dopracowany stanie się autorski język muzyczny i warsztat.
Tak, właśnie! Choć z pozoru wydaje się to dziwne stwierdzenie, to jednak warto pamiętać, że free improvised music to nie idea grania z zamkniętymi oczami tego wszystkiego co przyjdzie do głowy. To także, a może przede wszystkim, gruntowna wiedza o tym, że odrywając się od tradycyjnych elementów jak melodia, rytm, harmonia, forma czy kompozycja warto zaproponować odrębny, własny oraz rzetelnie i z talentem obmyślony równoległy świat dźwięków. Można więc bez szkody dla muzyki oprzeć się o sonorystykę i na niej go budować, ale niech u licha wówczas brzmienie będzie dziedziną szczególnej uwagi, niech da się odczuć atencję dla niego i dostrzec świadomość, że ma ono dla całej konstrukcji kluczowe znacznie. Jeśli go nie ma, a i konwencjonalne komponenty muzyki odkładamy na bok, to może zdarzyć się, że nie zostanie zbyt wiele. Drury i Wright zagrali rzec by można, taki klasyczny w tej dziedzinie paralel voicing, gdzie dwa głosy nie wchodzą z sobą w dyskurs, ale są, przynajmniej w planie, zupełnie odrębnymi strumieniami świadomości, których słuchający doświadcza. Nikt w tak pojmowanej koncepcji improwizacji nie bierze na siebie odpowiedzialności za nikogo. Pozostaje tylko własny głos. Nie wystarczą sztuczki z opuszczaniem membrany bębna i dmuchanie w nie przez dzwonki czy saksofonowe altissima. Im jest on bardziej wyrazisty, im lepiej postawiony i bogatszy, tym w efekcie końcowym siła przekazu rośnie.
Tu nie urosło w moim odczuciu nic szczególnego. Tak jakby obydwaj panowie nie byli w stanie stworzyć żadnej czytelnej historii. Być może przekleństwem jest w tym przypadku pamięć o tych wielkich duetach, nie tylko saksofonowo –perkusyjnych, ale i innych, które poprzeczkę ustawiły za wysoko. Nie mniej jeśli przychodzi, nawet na żywo słuchać tak jak we wtorek zagranej muzyki, to pojawia się pytanie czy nie lepiej było sięgnąć po płytę na której, ot choćby wspomniany Evan Parker z Nedem Rothenbergiem układają swoje małpie puzzle (płyta „Monkey Puzzle” Leo Records 1997).
Zaskoczeniem było więc kiedy po przerwie, już z Jackiem Mazurkiewiczem i Dominikeim Strycharskim zaopatrzonym we flety proste i pokaźną ilość elektroniki zabrzmiała zupełnie inna muzyka. Owszem dalej nie było to granie konwencjonalne, ale dodatkowych dwóch improwizatorów, skądinąd o bardzo różnym pomyśle na siebie wydatnie doprowadziła do tego, że w przestrzeni dźwiękowej zaistniał porządek. To nic, że mógł być wcale nie do końca przez wszystkich rozumiany, ale ostatecznie czy jest coś przyjemniejszego dla słuchacza niż podążanie za muzyką nawet jeśli nie wie dokąd ma ona doprowadzić, a najsilniejszym napędem jest prawie pierwotna ciekawość co się stanie dalej. Znamienne także, że wraz z pojawieniem się tego porządku, gra Wrighta i Drury’ego nabrała wagi, stała się oszczędniejsza, ale też kolejne dźwięki, czy może nawet frazy bardzo zyskały na znaczeniu. Czyżby znowu okazało się, że „mniej” znaczyć może „więcej”?
Pewnie tak właśnie jest, bo jak to mądrzejszy człowiek kiedyś powiedział, kiedy nie wiesz co grać, to nie graj.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.