Bez Pardonu: Warszawa-Nowy Jork-Odense-Liverpool
Mało jest takiej muzyki w Warszawie. Dość mało jest jej z resztą na świecie, a zaryzykować można twierdzenie, że to właśnie wolna improwizacja, muzyka otwarta, kreatywna (czy jak ją tam zwał) jest dziś najciekawszą kontynuacją, rozwinięciem jazzowej myśli.
Okoliczności zawiązania dwudniowej inicjatywy “Pardon, it’s NOW - Warsaw - New York - Odense - Liverpool” są dość nietypowe, choć powinny być wzorem do naśladowania zarówno dla muzyków, jak i organizatorów koncertów. Andrew Drury, amerykański perkusista, współpracujący z Peterem Evansem, Chrisem Speedem, Stevem Swellem, Wanyem Horvitzem, Mary Halvorson (itd. itd.) przyjechał do Polski wraz z zespołem EDGE pod wodzą Jasona Kao Hwanga, uznanego niedawno przez Downbeat za wschodzącą gwiazdę jazzu AD 2011. (relacje z katowickiego koncertu EDGE prezentujemy tutaj). Drury postanowił porządnie wykorzystać swoją przeprawę przez ocean i tydzień dłużej zostać w Polsce by poznać i pograć z polskimi muzykami. Kilka telefonów, synchornizacji kalendarzy i przez 2 dni w klubokawiarni Pardon, to tu (na tyłach Teatru Żydowskiego, przy Pl. Grzybowskim) zebrali się za jego sprawą jedni z najbardziej twórczych muzyków naszej sceny: Tomek Dąbrowski (tp - Odense), Ray Dickaty (sax - Liverpool), Jacek Mazrukiewicz (db), Dominik Strycharski (fl), Maciej Trifonidis (sax) - Warszawa.
Dwa wieczory, trzy sety, niezliczona ilość muzycznych spotkań. Drury naszkicował partyturę personalną tzn ustalił kto z kim i po kim będzie grał. Andrew solo, duet Andrew Dominik, kwartet Andrew, Jacek, Maciej, Ray... Jak i czym ta przestrzeń zostanie wypełniona miało okazać się podczas koncertu.
Czwartkowy i piątkowy koncert w Pardon to tu różniły się od siebie znacząco, choć na pierwszy rzut oka widoczna była jedynie zmiana personalna - drugiego dnia w miejsce Dominika Strycharskiego pojawił się Tomek Dąbrowski.
Czwartkowy set był bardziej elektroniczny, głównie za sprawą Strycharskiego i Mazurkiewicza oraz ich komputerów, kabli i przetworników. Od inspiracji etnicznych, plemiennych po surowe dzwięki obwodów binarnych. Brzmiało to trochę tak, jakby obce cywilizacje próbowały się ze sobą porozumieć przy pomocy tajemniczego kodu. Trudno oddać wszystkie kolory i odcienie muzyki, jaką można było usłyszeć tego wieczora. Dwa psy, które kręciły się między stolikami kawiarni zasłuchane nie wydały z siebie ani piśnięcia.
Inaczej było w piątek. Przez moment Maciej Trifonidis wszedł nawet z czarnym psem w dialog - szczek-saksofon. Elektroniki nie było prawie wcale, choć czary Andrew Drury’ego na perkusji powtórzyć mógłby chyba tylko wirtuoz sampli i loopów. Pociągana smyczkiem metalowa szufelka czy dmuchanie w membranę przez blaszany talerz to tylko niektóre z niezliczonych patentów Amerykanina na nieoczywiste poszukiwania dźwiękowe w obrębie perkusji. Tomek Dąbrowski na trąbkach słuchał i odpowiadał. Jego duet z Trifonidisem, choć pozornie zachowawczy był doskonałym przykładem otwarcia się muzyków na siebie na wzajem. Muzyczne myśli przelatywały przez nich i wirowały. Podobnie było gdy dołączał do nich Ray Dickaty.
Najlepszym momentem wieczoru była chyba końcówka pierwszego setu, gdy wszyscy muzycy oprócz Drury’ego improwizowali. Było to interesujące, choć czuć było że czegoś brakuje. Wtedy do gry wszedł Amerykanin, wprowadzając wyraźny rytm, który jak piłka w pinballu odbijał się od kolejnych muzyków - najpierw Jacka Mazurkiewicza, potem Tomką Dąbrowskiego - na taki tort polali swoją znakomitą polewę Trifonidis i Dickaty. Był ogień.
Słuchając tego koncertu, trudno było odeprzeć skojarzenia z niedawnymi warsztatami School of Improvised Music z Nowego Jorku, które odbyły się w sierpniu w sopockiej Zatoce Sztuki. Muzyka oparta na spotkaniu osobowości wzajemnym słuchaniu i o(d)powiadaniu, mieszaniu i współodczuwaniu emocji za pomocą nieskończonych muzycznych możliwości - melodii, harmonii, rytmu, dynamiki, kontekstu, cytatu, dźwięku, ciszy...
Takiego koncertu, jak gorącej dyskusji, nie tylko się słucha, ale wnikliwie obserwuje: Jak czują się ze sobą muzycy na scenie? Na co mogą sobie pozwolić jeden wobec drugiego? Kiedy jeden uśmiecha się do drugiego, albo do samego siebie? Jak na dłoni widać wtedy czyj charakter wychodzi przed szereg i zaraża swoją koncepcją innych, kto i kiedy chce zabrać ważny głos. Taka dyskusja nie musi być przez cały czas równie porywająca. Bardzo często liczy się nie cel wyprawy, ale droga jaka do niego prowadzi.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.