Warsaw Summer Jazz Days 2015: dzień drugi
Trzy zupełnie odmienne muzyczne propozycje. Trzy wielkie nazwiska. Niesłabnące oczekiwania publiczności. Drugi dzień Warsaw Summer Jazz Days 2015 rozniecił w słuchaczach różnorodne emocje, poczynając od lirycznego tria Brada Mehldaua, poprzez urzekające brzmienie wibrafonu Jasona Marsalisa, skończywszy na szalonych, niczym nie skrępowanych dźwiękach ekscentrycznego James Carter Organ Trio.
Do ostatniej chwili zgromadzona przed Soho Factory publiczność, niemal jak na werdykt, czekała na komunikat, który w kolejności wystąpi Brad Mehldau. Nazwisko jednego z najbardziej uhonorowanych współczesnych pianistów jazzowych wzbudzało wyraźne poruszenie wśród licznie przybyłych słuchaczy. Tuż po godzinie 19:00 jego trio pojawiło się na scenie. Trudno mówić o zaskoczeniu. Koncert muzyków spełnił oczekiwania większości odbiorców, z sentymentem przeglądających katalogi wytwórni ECM. Wysłuchaliśmy znanych dobrze harmonii, pięknych tematów, granych z poruszającą swobodą i kierujących myśli w najbardziej liryczne zakątki duszy. Dźwięki fortepianu pięknie współbrzmiały z melodyjnym kontrabasem Larry’ego Grendiera, zwłaszcza gdy muzycy wykonywali je unisono. Publiczność znacząco się ożywiała, gdy efektowne, choć oszczędne solo wykonywał perkusista Jeff Ballard. Nie było zatem zaskoczenia. Mieliśmy okazję obcować ze znakomitym triem, od wielu lat reprezentującym świetny poziom wykonawczy, poruszającym się w muzycznym obszarze, którego fundamentem było niegdyś trio Jarretta.
Nieco bardziej jaskrawych barw nadał wieczorowi reprezentant rodu Marsalisów. Jason, którego część słuchaczy jazzu zna doskonale jako perkusistę, zaprezentował się wczoraj ze swoim kwartetem. Z wibrafonu wydobywał dźwięki tak lekkie i tak subtelne, że momentami można było przenieść się w krainę baśni i najpiękniejszych wspomnień. Z powodzeniem kwartet raczył słuchaczy również żywiołowym swingiem, podrywającym z krzeseł nawet najbardziej zatwardziałą publikę. Był to pierwszy występ Jamesa Marsalisa w Polsce, ale z pewnością nie ostatni.
Prawdziwe gromy skierowało jednak w stronę słuchaczy dopiero organowe trio ekscentrycznego Jamesa Cartera. Saksofonista zagrał tego wieczoru zarówno na saksofonie tenorowym, jak i sopranowym, improwizując w wyjątkowo oryginalny i intensywny sposób. Każde solo trwało kilka minut, a publiczność oprócz szczerego podziwu wyrażała również rozbawienie. Dla mnie bohaterem tej części wieczoru był grający na organach Hammonda Gerard Gibbs. Jego solowe wykonania podkreślały surrealistyczny charakter muzyki tria. Na uwagę zasługuje na pewno świetny feeling zespołu, napędzany przez perkusistę Elmara Freya.
I jak to zwykle na Warsaw Summer Jazz Days bywa, emocje nie mają czasu opaść, bowiem przed nami kolejne koncerty i kolejne zaskoczenia. Oby jak największe!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.