Luc Ex Assamblee w Pardon To Tu - koncert nadspodziewanie dobry!

Autor: 
Maciej Karłowski

Podobno Luc Ex, holenderski gitarzysta basowy filar takich bandów jak choćby The Ex, miał marzenie. Może nie tak wielkie jak Martin Luter King żeby powszechnie uznano, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi, ale właściwie wcale nie takie małe i nieznaczące. Chciał otóż założyć jazzowy kwartet, a jako że jest muzykiem znanym nie tylko z tego, że jest znany i całkiem skutecznie potrafi się po punkowemu buntować i tworzyć muzykę nie po punkowemu ciekawą, więc plan wdrożył w życie. Rozejrzał się po okolicy, a że okolic zwiedził wiele, to nie ograniczył się tylko do miejscowej, macierzystej, holenderskiej sceny, ale spojrzał szerzej i dokonał wyboru ponad granicami.

Zaprosił więc do działania rodaka, Aba Baarsa, klarnecistę i saksofonistę tenorowego, muzyka znakomitego i poza naszym ryneczkiem bardzo szanowanego. Stanowisko drugiego tenoru powierzył wciąż niedocenianej u nas, urodzonej w Niemczech Ingrid Laubrock – artystce, która na świecie dopracowała się już wystarczającej pozycji, aby być ozdoba festiwali, cenionym improwizatorem i poważanym liderem. Sam Luc Ex chwycił, a jakże jak to w jazzowym kwartecie po akustyczną gitarę basową i aby dopełnić formuły, tak pod względem liczebnym, jak i jakościowym, nakłonił samego Hamida Drake’a, by ten użyczył kwartetowi swojego rytmicznego instynktu i wyobraźni. I tak idea przestała żyć w sferze marzeń, a grupa Luc Ex Asamblee stała się faktem. I wielkie dzięki bogu, że chytry zamysł nie powiódł się w ogóle. Z jazzem muzyka formacji nie ma wiele wspólnego i chwała najwyższemu. Mogliśmy się o tym przekonać we wtorek, gdzieżby indziej jak nie w Pardon To Tu.

 

Koncert kwartetu Luca Exa był znakomitym dowodem, że nieprawdą jest stwierdzenie, jakoby, fakt istnienia jazzu od razu kwalifikował muzykę jako dobrą. Aby muzyka była porywająca, ciekawa, inspirująca, przydawał energii i miała powiew świeżości wcale jazzu nie musi być. Konieczne jest natomiast, aby nie udawać, aby nie stroszyć piórek i nie silić się na artystowskiego gesty tylko zwyczajnie zagrać tak jak gra w duszy, mając gdzieś stylistyczne regulacje. Okazuje się, że otwarte muzyczne umysły mogą na luzie grać poza definicjami, że punkowy basista, może przynieść muzykę bardzo daleko wykraczające poza szorstko wyryczane riffy, a zgiełk zamienić na, a co zaryzykujmy stwierdzenie, imitujące poważną orkiestrację aranże. W tym miejscu wielkie brawa dla duetu Baars / Laubrock, któremu ten efekt, jak sądzę, w znacznej mierze zawdzięczamy.

Może również nadać swojej nowej muzyce bez żadnego wysilania się taką autentyczność, że aż radość bierze. Bez znaczenia jest czy akurat rozgrywa się ona w duetowych akcjach Laubrock / Drake czy Drake / Ex. Za każdym razem brzmiało to wszystko absolutnie bezpretensjonalnie i olśniewająco. A zrośnięty ze swoim basem lider tylko potęgował to wrażenie.

Jest takie porzekadło w jazzowym półświatku, że zespoły są tak dobre jak ich perkusiści. Tak więc nawet gdyby tylko tak jednostronnie spoglądać na ten koncert to nie ma co kryć, i tak mieliśmy do czynienia z prawdziwie znakomitym bandem. A Hamid Drake cóż, to nie jest perkusista, to człowiek będący energią i rytmem, które akurat w tym życiu przybrały jego postać.

Choć w tym bandzie nie było ani jednego nowojorczyka poczułem się jakbym był właśnie tam, gdzie kiedyś bywało, że z Lou Reedem grał Ornettem Colemanem, a ze scen w Greenwich Village słychać było „Guilty” i żadnego z nich nie obchodziło ile jest jazzu w jazzie. Tak więc ci, którym nie było wczoraj po drodze z Luc Ex Ensemble niech żałują, ominęli kolejny znakomity koncert