Layin' In The Cut
James Carter nagrał płytę będącą kontynuacją poprzedniego albumu "In Carterian Fashion". Na "Layin’ in the Cut" ponownie słyszymy funkowe rytmy – i nic dziwnego, gra bowiem jedna z najczarniejszych sekcji: Jamaaladeen Tacuma/Grant Calvin Weston, tak ta sama, którą setki razy usłyszeć można było u "Blood" Ulmera. Carter nagrał zatem ponownie płytę nie stanowiącą żadnego odkrycia – o jego wirtuozerskim kunszcie wszyscy już wiedzą i prawda ta jest do znudzenia powtarzana. Pomimo tego Carter w zasadzie nigdy mnie nie zachwycił. Zawsze jego płyty były dla mnie nazbyt zachowawcze.
Z tą płytą jest podobnie – nie zachwyca, niemniej jednak ciekawi. A to już bardzo dużo. Wreszcie muzyk uważany za najlepszego saksofonistę współczesnego jazzu (no przynajmniej jednego z najlepszych) gra, a nie udaje grania. Wreszcie jest energia znana z koncertów. Ta płyta ma odpowiednią siłę i choć daleko jej jeszcze do porażających swą mocą płyt "Music Revelation Ensamble", to jednak ten rodzaj funku, który akceptuję w całości. Nie ma sensu analizować poszczególnych utworów, są one w miarę równe. Szkoda jedynie, że dwaj znakomici gitarzyści, jacy uczestniczyli w nagraniu tej płyty: Jef Lee Johnson i Marc Ribot zredukowani zostali niemal do rangi rytmicznych akompaniatorów lidera. To wielka szkoda, bo jak wynika z płyt, na których grają ci muzycy, mogliby oni wnieść wiele ożywczego fermentu do funkowej, bo funkowej, ale dość gładkiej muzyki.
Ich potencjał słychać choćby w słabszym, w moim przekonaniu, utworze trzecim, a przede wszystkim w utworze czwartym i szóstym, gdzie wreszcie słychać, że w kapeli jest dwóch rasowych gitarzystów. Taki, w zasadzie jedynie rytmiczny (kojarzący się niemal z gitarami w zespołach Jamesa Browna) sposób wykorzystania Ribota i Johnsona jest tym bardziej dziwny, że sekcja: Tacuma/Calvin Weston na pewno nie wymaga wsparcia ze strony jakiegokolwiek jeszcze innego instrumentu rytmicznego. Ba, o tym musiał przecież wiedzieć Carter przystępując do nagrania tej płyty, nie mogła mu być bowiem nieznana gra tej sekcji w zespołach Ulmera.
I to w zasadzie tyle minusów. Cieszy, że Carter w końcu zaczyna pokazywać także w nagraniach studyjnych swój ogromny potencjał oraz, że eksperymentuje z różnymi składami instrumentalnymi. Początkowe, tradycyjne w składach zespoły chyba w istocie wyczerpały formułę, jaką im zaproponował lider. Od czasu wspomnianego na wstępie poprzedniego albumu, a być może nawet w zasadzie od (słabej moim zdaniem) płyty z uznanymi solistami Carter poszukuje nowego brzmienia, nowej (dla siebie) muzyki, czego najlepszym przykładem jest nie tylko ta płyta, ale fakt, że w tym samym dniu ukazał się zupełnie inny album, poświęcony Django Reinhardtowi w znacznie bardziej rozbudowanym składzie "Chasin’ The Gypsy" (także wydany przez Atlantic).
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.