I Can Do It
„I can do it” to druga autorska płyta tria Macieja Obrary – saksofonisty młodego, dopiero zaznaczającego swoją obecność na jazzowej scenie, który jednak nie zamierza wcale, pomimo niewielkiego stażu nieśmiało czekać, aż ktoś zauważy jego talent i zaprosi do współpracy. Nie żeby tym muzykiem nie interesowali się słynni jazzmani. Sam Tomasz Stańko pobłogosławił go, raz to zapraszając do swojego New Balladyna Quartet, raz udzielając rekomendacji wprost na płycie. Jego muzyka jest silna, dojrzał, głęboka, pełna czaru, piękna. Jego własna. Czy w istocie jest tak olśniewającej urody każdy ze słuchaczy rozstrzygnie samemu. Ale tego, że jest „jego własna” nie da się odmówić.
Bez większego sensu jest opowiadanie, że materiał muzyczny jest tu spójny. Nad tym, że zderzają się w nim „twarde” dźwięki saksofonu lidera i raczej subtelniejsza w wyrazie gra sekcji rytmicznej też nie ma co się rozpisywać, bo to komunał. Że Maciej jako improwizator uważnie słucha i jazzowej historii i głosów współczesnych jazzmanów wspomnieć już trochę warto, bo to wcale nie taka częsta sytuacja. Bez przesady jednak. Ten rodzaj postawy, niezależnie od wieku czy stażu, cechuje twórcę wiedzącego czego chce od muzyki i od samego siebie. Maciej Obara wie. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. „I can do it” może być zaskoczeniem zwłaszcza dla tych, którzy do tej pory znali Obarę tylko z koncertów. Jest tu jakby mniej ognia niż artysta ten potrafi rozniecić na deskach klubowych, ale też i więcej przestrzeni i liryki, jak choćby w pięknej balladzie „Fauns Feflection”. Krótko mówiąc uważam, że jest to bardzo bodra płyta i z niecierpliwością czekam, na kolejne, a wiem, że pojawią sięjuż wcale nie długo.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.